Podobno umierającemu człowiekowi przewija się przed oczami całe życie. Bohaterowi powieści Derkowskiego jawią się jednak przede wszystkim polskie problemy: tożsamość, religia, tolerancja; myśli też o związkach i uczuciach, a czasami szarga świętości. Zastanawia się, analizuje, stawia pytania. Jeśli czytelnik uważnie przyjrzy się tej książce, bardzo możliwe, że odnajdzie w niej siebie.
Do przeczytania książki Jarosława Derkowskiego Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna zaprasza Wydawnictwo Seqoja. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
(...) „ciałopozytywność” powinno być niczym plaster z morfiną dla chorego na raka, nie zaś działką odlotu dla narkomana.
Ja rozumiem to pojęcie tak, że ludzie mogą mieć różną budowę – jeden jest patykowaty, inny nie. Można mieć krzywe nogi, odstający brzuch lub inne mniejsze albo większe anomalie i defekty, które tak naprawdę stanowią o naszej indywidualności; otyłość to nie jedyny – choć globalny ‒ problem, będący powodem dyskomfortu i kompleksów. Nadmierna potliwość, idąca czasem w parze z nieprzyjemnym zapachem, również może być przyczyną trudnej walki ze swym ciałem. Zawsze jednak na pierwszym miejscu powinniśmy stawiać zdrowie i dobre samopoczucie, a nie alibi dla obżarstwa i zapuszczania fizycznej świątyni naszego ducha. Alkoholikowi, który kolejny raz poszedł w tango, nie mówimy, że dobrze zrobił, bo wlał w siebie dwudziestoletnią whisky zamiast jabola. Kiedy nad miastem widzimy łunę ognia, to nie mówimy: „Jak ładnie się świeci!”, nie szukamy też w tym momencie winnych, żeby ich oskarżać lub wyśmiewać i lżyć, tylko lokalizujemy pożar i staramy się go ugasić. Zaburzenia odżywiania, niezależnie od tego, czy polegają na tym, że ktoś je zbyt mało, czy zbyt dużo, są chorobami i nie powinno się ich ukazywać w pozytywnym świetle.
Jednak w tamtym czasie nasz kolega był zwyczajnie gruby nie tylko jak na nasz wiek, ale i panujące standardy. Nie był na nic chory. W przeciwieństwie do jego matki i babki, które pchały w niego niewyobrażalne ilości żarcia, a chcąc dla niego w ich mniemaniu jak najlepiej, nagradzały go i dopieszczały słodycza-
mi. Ale nie przezywaliśmy go tak. Ta ksywa była zarezerwowana dla gościa, który przy wzroście stu pięćdziesięciu centymetrów ważył niepełne czterdzieści kilogramów i bardzo chciał przytyć. Gdyby ograniczył ruch i miał taki dostęp do wysoko przetworzonego żarcia, jaki mamy obecnie, z pewnością by to osiągnął.
– Jak to trzymali się za ręce? Może coś źle widziałeś albo co?
– Jak tylko skręcili koło fryzjera, złapali się za ręce.
– Dobra, o tym później. Teraz mów, gdzie ona mieszka. Karol się niecierpliwił.
– Kto? – padło zza naszych pleców. Odwróciliśmy się, nie dowierzając, że stojący naprzeciwko nas i składający raport nie zauważył idącego przez skwer Balona. – O kim rozmawiacie?
– O nikim, nie znasz – rzucił głupio któryś z nas.
Zapadła krępująca cisza. Balon wiedział, a przynajmniej domyślał się, o kim możemy rozmawiać. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że nie, nie było osoby, o której moglibyśmy mówić, a której on by rzekomo nie znał. Każdy z nas miał w swoim otoczeniu całkiem sporo osób, których reszta nie znała, tylko po co o nich rozmawiać? My zaś wiedzieliśmy, że Balon wie i domyśla się, że go śledziliśmy. Być może nawet zauważył dzisiaj naszego komandosa chyłkiem przemykającego za zaparkowanymi wzdłuż ulicy autami.
– Dobra, mów. Już nie ma co dłużej zwlekać. Jak jej tam jest? No ta, Sabina, jest Cyganką czy nie? Po tylu dniach zbliżyliście się chyba na tyle, żebyś się czegoś dowiedział.
– Może się dowiedziałem, a może nie – odpowiedział buńczucznie Balon.
– Jak się dowiedziałeś, to mów, a nie jakieś podchody urządzasz. A jak nie dałeś rady, to pozwól w końcu, że my się tym zajmiemy jak należy.
– Po co wam to w ogóle wiedzieć?
– Ej, chłopaki, co się dzieje z Balonem? – zapytał chyba najbardziej zainteresowany kwestią cygańską Adam, podrywając się z miejsca. – Czy tylko mi się wydaje, że on próbuje coś przed nami ukryć? Czyli co? Okazało się, że ona jednak jest brudasem i, nie wiedzieć, czemu, próbujesz to przed nami ukryć? Przecież to widać od samego początku. Nie wiem, po co były te całe podchody.
– No dobra, tylko jakie to ma znaczenie? – zapytałem, bo sam już nie bardzo wiedziałem, po co to całe dochodzenie.
– Jakie? Ty się serio pytasz, jakie? To kluczowa kwestia dla naszej klasy. To tak, jakbyś próbował robić interesy z Żydem. No co się tak gapicie, tak się mówi. Wszyscy wiedzą, że nie można wierzyć Żydom i Cyganom – obwieścił Adam.
– Ja tam żadnego Żyda nie znam, Cygana zresztą też nie. No, może poza tymi, co kręcą się na rynku, ale to się nie liczy – wygłosił jeden z nas.
– Weź spierdalaj! – krzyknął nagle Balon, na pozór spokojnie znoszący wszystko do tej pory, łapiąc Adama za ubranie na piersiach i popychając go. – Odpierdol się od niej.
Szczerze mówiąc, choć znaliśmy takie słowa, to raczej głośno ich nie wypowiadaliśmy, a już z pewnością nie tak głośno, i to w miejscu publicznym.
– Chłopaki, wyluzujcie. – Stanąłem między nimi, a wraz ze mną pozostała dwójka.
– No właśnie, przecież nie pobijecie się o dziewczynę. Zwłaszcza taką, na której nie zależy żadnemu z was.
– Co ty mówisz?! – oburzył się Adam.
– Tylko tyle, że nawet jeśli Balon postanowił mieć dziewczynę, co jest raczej dziwne, to ty do niej nic nie masz. No chyba że tobie też się podoba? A w takiej sytuacji musicie to już jakoś załatwić.
– Wal się, debilu – warknął Adam, spluwając nam pod nogi. Nie bardzo wiadomo, czy do Balona, czy w odpowiedzi na postawiony zarzut, że mu się jakaś dziewczyna podoba. – Gońcie się, debile, ja spadam. Przemyślcie sobie, co robicie, a jak zaczną wam ginąć różne przedmioty, to wtedy nie płaczcie – powiedział głosem łamiącym się ni to ze złości, ni to z rozpaczy i odwrócił się na pięcie.
– No to jak w końcu jest? – zagadnął Balona któryś z pozostałych, kiedy Adam zniknął nam z oczu.
– Nijak – rzucił zdawkowo, ale po chwili, nieponaglany, sam kontynuował. – Tak, Sabina jest Romką, to znaczy jej rodzice to polscy Romowie. Chodzi z mamą do kościoła, bo ojciec nie chodzi, ale nie dlatego, że nie wierzy, tylko mu się nie chce. Zresztą tak jak moim starym. Sabina urodziła się w Polsce. Jest ochrzczona, tylko ma pochodzenie romskie. Ona jest super skwitował. – To znaczy jest inna niż dziewczyny z naszej klasy. Lubi piłkę nożną i naprawdę świetnie się zna. Wymieniła praktycznie cały skład Milanu, Ajaksu, Manchesteru i Barcy. No i świetnie opowiada. Nie tylko o meczach, ale to też. Gdy mówi, to tak, jakby się tam było. Zna niesamowite historie, w większości sama je wymyśla. Musicie zresztą wszyscy z nią pogadać, ona wyjaśni wam wszystko lepiej niż ja – mówił Balon szybko i z przejęciem, jakby bał się, że jeśli nie opowie wszystkiego w ciągu kilku sekund, które ma, to stracimy zainteresowanie. Mówił więc wszystko, co mu ślina na język przyniosła. Mówił prędko i nieskładnie, niemal na jednym wydechu, przeskakując z tematu na temat.
– Co ma nam wyjaśniać? – zapytałem.
– No wszystko. To, że Cyganie nie są źli, że to my mamy o nich fałszywe pojęcie. Że kradną tak jak każdy inny naród. Tyle tylko że oni są wszędzie obcy i patrzy im się na ręce, to raz; a dwa, że zawsze łatwiej jest zwalić na kogoś obcego. Jak sąsiad ukradł sąsiadowi kurę, żeby ją zjeść, a w okolicy byli Cyganie, to zawsze wina spadała na nich. No bo kto podejrzewałby sąsiada, nawet najgorszego, skoro w okolicy pojawił się ktoś obcy? Przecież mamy powiedzenie: okazja czyni złodzieja. Jaka jest lepsza okazja niż możliwość zrzucenia winy na kogoś innego? Uniknięcie odpowiedzialności, a tym samym kary, jest większą zachętą do złego, niż wam się wydaje.
– I to wszystko powiedziała ci Sabina?
– Tak, a nawet więcej. Zresztą gdy z nią rozmawiam, to zaczynam jakby szybciej myśleć, dostrzegać pewne rzeczy, i dochodzę do wniosków. Posłuchajcie tego. Chodzi mi o lud, no nie do końca formalny, tylko o grupę, coś bardziej jak strażacy czy lekarze.
– Coś jak zawód?
– No, trochę tak. Zajmują się tym samym i to jest ich sposób na życie. Łapiecie, o co mi chodzi? – Omiótł nas spojrzeniem.
– Nie do końca. To znaczy nie wiem, co to ma wspólnego z Cyganami, ale mów dalej – poprosiłem.
– No to są zazwyczaj młodzi, żądni przygód, odważni ludzie. Żyją trochę na marginesie, ale wcale im to nie przeszkadza, bo są wolni. Robią, co chcą. Kiedy potrzebują forsy, to napadają na inny statek. Nie mają prezydentów, królów i nikogo nad sobą. Są wolni.
– Balon, czy mi się dobrze wydaje, że ty mówisz o piratach? zapytałem.
– Tak, zgadłeś – wypalił podekscytowanym głosem.
– Ale co wspólnego ma jedno z drugim? Co Cyganie mają wspólnego z piratami?
– Oba te plemiona żyją poza ogółem.
– No dobra, powiedzmy, że masz rację. Ale chcesz chyba udowodnić, że Cyganie to nie złodzieje, a porównujesz ich do piratów, którzy bez wątpienia nimi byli, jak również mordercami. Najczęściej jeśli nie byli uciekającymi przestępcami, to się takimi stawali – wygłosił Piotrek, który miał na temat piratów więcej wiedzy i żywił do nich zdecydowanie mniej romantycznych uczuć niż większość z nas.
– Jezu, nie rozumiesz, o co chodzi. Daj dokończyć. Masz rację, ale nie chodzi mi o ten motyw kradzieży, tylko o samo życie poza społeczeństwem. I jedni, i drudzy postanowili żyć inaczej niż reszta. I dlatego większość ich nie lubi, bo nie muszą robić tego, co inni, tylko mogą żyć po swojemu. Teraz to się zmienia i większość Romów wiedzie osiadły tryb życia. Mają pracę, domy i żyją tak jak my. Mają te same problemy, ale ich wcześniejsza historia, to, że żyli, jak chcieli, powoduje, że znaczna część ludzi ich nie lubi.
– Balon, ale ty głupoty opowiadasz. Jacy piraci, jacy Cyganie? Co za bzdury. To się kupy ani dupy nie trzyma.
Tak rozmawialiśmy, próbując rozkminić, o co tak naprawdę chodzi. Balon coś wiedział, czuł to, ale ani do końca nie wiedział, co to jest, ani tym bardziej nie potrafił nam tego przekazać. Czułem jednak, że w jego słowach tkwi coś głęboko ukrytego; coś, co na poziomie komórkowym – podświadomym – woła, że jest prawdą. W tamtych latach Cyganie i Żydzi to były jedyne osoby, których obecność przyczyniała się do wzrostu rasizmu. No bo ile dzieciaków lub nawet ilu dorosłych miało kontakt z prawdziwym czarnoskórym, Hindusem lub Azjatą? Nasz polski rasizm opierał się więc o cyganofobię i antysemityzm, postawy wynikające z elementarnej niewiedzy na temat tych środowisk, która miała źródło w ich hermetyczności. Ot i cała tajemnica. Nie poznasz kogoś, kto się zamyka. Jeśli zaś to ty jesteś inny i się nie odizolujesz od tych, którzy cię atakują tylko z powodu twojej inności, to w efekcie cię zniszczą. I tak koło się zamyka. To prowadzi do przekłamań, rodzi mity i legendy, które najczęściej nie mają nic wspólnego z prawdą, zwykle zaś są bardzo krzywdzące, zwłaszcza dla zasymilowanych ze społeczeństwem jednostek. W stosunku do tych dwu nacji, jak i wielu innych, dość istotnym mitotwórcą był sojusz „pana i plebana”. Podjudzali oni i szczuli czasem w bardzo niewybredny sposób, doprowadzając do mniejszych i większych tragedii, a nieraz i rzezi. Balon poznał pochodzącą z romskiej rodziny dziewczynę, którą polubił wbrew nam i chyba nawet początkowo wbrew sobie. I stał się dzięki temu lepszy od nas wszystkich, choć nie zrobił tego świadomie. Doszło w nim do starcia tradycji i przekonań, w jakich wzrastał, jakie od pokoleń były wpajane Polakom, z jego własnymi obserwacjami i uczuciami. Nic więc dziwnego, że chłopak zaczął się miotać, zalewany dwiema przeciwstawnymi falami. Wierzgał i młócił rękami niczym tonący próbujący złapać jeszcze jeden oddech. I tak jak w tonącym wola życia zwycięża nad nieumiejętnością pływania, tak Balon próbował utrzymać się na powierzchni, nie bardzo potrafiąc przedstawić nam swoje argumenty. Wtedy tego nie wiedziałem, a teraz już wiem, bo jako osoba dorosła poznałem dziewczynę, która mi to wyjaśniła. Początkowo myślałem, że jest Hiszpanką albo Greczynką – to się chyba nigdy nie zmieni. Przy którymś spotkaniu jakoś tak rozmowa zeszła na tematy tolerancji. Zaczęło się od stroju, przeszło przez gusta muzyczne i filmowe, a na kolorze skóry, pochodzeniu i religii się skończyło. Wioleta powiedziała wtedy, że z pochodzenia jest Romką, urodziła się w Polsce, a jej rodzice to Romowie, którzy również przyszli tutaj na świat. Jej dziadkowie zaś to zupełnie inna i dość skomplikowana historia. Co najmniej jak w przypadku Elżbiety Bonifacji. Zadałem jej pytanie, które nurtowało mnie od wielu lat. Czym różni się „Cygan” od „Roma” i czemu jedno z tych słów jest złe i obraźliwe.
– Nie jest obraźliwe, tylko nie jest nasze. Chodzi o to, że Cyganami my siebie nie nazywaliśmy, to określenie jest zewnętrzne. Mimo to funkcjonowało przez lata. Wiele zależy od kontekstu i tonacji, z jaką jest wypowiadane – wyjaśniła i dodała: Świat się zmienił, my się zmieniliśmy, tak samo jak wy i czasy. Pojawiła się technologia umożliwiająca kontakt z całym światem bez konieczności wychodzenia z domu, a planeta stała się jakby mniejsza. Nie ma już też tyle wolnej przestrzeni. Człowiek coraz więcej zabiera przyrodzie. Wiele zresztą zmieniło się też po drugiej wojnie światowej. Już nie przemierzamy kraju taborami. Większość prowadzi osiadłe życie, niewiele różniące się od życia naszych sąsiadów. Ciężko mówić „my” i „oni” czy też „my” i „wy”. Wiedziałeś, że jestem Romką?
– Nie, nie miałem pojęcia i, szczerze mówiąc, nigdy mnie to nie zastanawiało. Może teraz, kiedy już wiem, doszukuję się w tobie jakichś stereotypowych cech wyglądu, których wcześniej ni cholery nie widziałem.
– No właśnie, to tak jak ze Ślązakami, góralami czy Kaszuba-
mi. Wszyscy są mniej lub bardziej Polakami w zależności od własnego samopoczucia i samookreślenia. Gdybyś się uparł, przypniesz charakterystyczne cechy zachowania oraz tradycje do każdej z tych grup. Zawsze były podziały, bo tak jest zbudowany świat, ale w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tacy sami.
– Kiedyś odmienność dzieliła, a teraz zdaje się elitarna w swej wyjątkowości.
– Powiedzmy. To raczej próba odwrócenia kota ogonem, zwłaszcza że wielu, którzy to robią, nie ma do tego prawa. Czy każdy góral, który sprzedaje ci serek lub sweterek, jest z dziada pradziada góralem? I co ważniejsze, czy musi nim być? Czy w sklepie z pamiątkami i gadżetami śląskimi pracują Ślązacy godający? A nawet jeśli, to czy produkty tam wystawiane są autentyczne, czy to tylko cepelia? Ile jest autentyczności rdzennych Amerykanów w tym, co postrzegamy jako kulturę Indian? Wigwamy, pióropusze, fajka pokoju? Ile autentyczności jest w słowiańszczyźnie przedchrześcijańskiej? Czy to nie nasze romantyczne wyobrażenia, które mamy na sprzedaż? Czy kogoś w ogóle interesuje ich zgodność z rzeczywistością? Podobnie jest z kulturą Romów. Kto kręci tym biznesem? Kto trzyma na nim łapy? To strasznie złożone tematy i do czasu, gdy pozwolimy przemawiać czasem mało atrakcyjnym faktom, nic się nie zmieni. Swoją drogą, zdajesz sobie sprawę, że nie wszyscy Romowie mają ciemną karnację i czarne włosy? Nie wszyscy są „ciemnymi Romami”.
Później dowiedziałem się jeszcze o tym, ile w tym wędrownym stylu życia było wyboru, a ile przymusu spowodowanego opresją polityczną i historyczną. O grupie Bergitka, która wiodła właśnie osiadły tryb życia w Małopolsce, na Górnym i Dolnym Śląsku. O przymusowym wcielaniu Romów do armii za komuny i o tym, że niektórzy dorobili się nawet generalskich belek zwłaszcza ci z Nowej Białej i Nowego Targu. O tym, że wśród Romów są też podziały, że dużo namieszał w tej kwestii Ficowski ze swoim jednostronnym opisem „Cyganów”. Skupił się on bowiem na grupie Polska Roma i Papuszy i stworzył przepuszczony przez taki pryzmat wizerunek „wędrownych Cyganów”. To oczywiście kolonialne podejście, bo polscy Romowie różnią się od siebie bardzo, nawet językowo. O „ficowszczyźnie”, jak to sama nazwała, która jest pięknym przykładem tego, jak można stworzyć Cygana, który nie istnieje. Cygana wyobrażonego, zgodnego ze stereotypem, który sami gadziowie wymyślili. Oczywiście, jak to ujął Goffman, w teatrze życia społecznego sami Romowie odgrywają przypisane im role na przykład w formie cepeliady w Ciechocinku. Natomiast to zjawisko nazywa się w psychologii społecznej tokenizmem.
– Robimy to, czego od nas oczekujecie, ale nie mamy wielkich możliwości, by prezentować swoją kulturę nieopartą na stereotypie pozytywnym. – Tymi słowami, już na do widzenia, Wioleta podsumowała naszą rozmowę. A ja wtedy pomyślałem o Tatarach, Łemkach, Karaimach, a przede wszystkim o nieuznawanych nawet za mniejszość etniczną Ślązakach. O tym, że tu także jest odgrywany kabaret, bo tylko on reszcie kraju pasuje. I skonstatowałem, że jeśli państwo dalej z takim uporem będzie dążyło do ujednolicenia i wyszarzenia wszystkich w kraju, to te kultury zanikną. Rozpłyną się w tej polskości. Przeniosą się do skansenów i w najlepszym razie czeka je los muzealnych Fremenów.
W tamtym jednak czasie pewne kwestie wyglądały odrobinę inaczej i ani ja nie miałem o tym pojęcia, ani nikt z naszej ekipy tego nie wiedział. Chyba nawet sam Balon nie bardzo zdawał sobie z tego sprawę. A już z pewnością nie wiedzieliśmy, w którą stronę to powędruje. Dalej próbował nam wyjaśnić, że istnieje między nimi silny związek, jakieś niewidzialne nieomal braterstwo wolności; że są niczym orzeł i jastrząb. Że są trochę jak żmije: tylko ona jedna wśród naszych węży jest jadowita, a ludzie boją się wszystkich. Zresztą wszystkie – czy to żmije, czy inne węże – wsadzają do jednego wora i odczuwają przed nimi paniczny strach, pchający ich ku niszczeniu, deptaniu i mordowaniu. Zdarza się.
Taką ożywioną dyskusję, jaką prowadzić mogą jedynie ludzie pijani lub dzieci, w której więcej było uczuć i odczuć niż faktów i argumentów, przerwali nam goście w ortalionowych dresach, dobitnie uświadamiając nam, że ławka, na której siedzimy, należy do nich i mamy stamtąd czym prędzej wypierdalać.
Zawsze bałem się panów w odzieży sportowej. Jako małolat nie należałem do żadnej z subkultur, które w tamtych czasach zdawały się bardziej widoczne i dużo bardziej zróżnicowane. A może później ich nie dostrzegałem lub może wszyscy też ubierali się w supermarketach czy dyskontach i wyglądali tak samo, z jakimiś drobnymi różnicami niewidocznymi dla niewtajemniczonych. Miasto, w którym przyszło mi spędzić całe życie, nie było nigdy areną jakichś zaciekłych walk, ale też nie można się tam było nudzić na polu subkulturowym. Mieliśmy metali – długowłosych, odzianych w jeansowe spodnie i katany z ponaszywanymi obrazkami z okładek płyt, z naszywkami z logo zespołów. Żeby odczytać z nich nazwy grup, trzeba chyba było skończyć specjalną szkołę kształcącą tylko w tym kierunku. No i skóry. Pełny skórzany uniform był rzadkością. Zdarzały się – jeśli już – krótkie kurtki skórzane, najczęściej ramoneski. Trafiały się też spodnie ze skóry. Jedne i drugie były zarezerwowane dla garstki wybrańców, dla większości zaś pozostawały przedmiotem pożądania. Byli też i skini. Ci w naszym lokalnym wydaniu wyglądali, jakby mieli wodę w piwnicy: mieli czarne, wypastowane i świecące glany z białymi lub czerwonymi sznurówkami, których barwa pewnie coś oznaczała, i podwinięte powyżej nich nogawki jeansów. Do tego kurtka typu flek, czyli flyers. Jakoś nie bardzo sobie przypominam ich letnią wersję, bez kurtki. Utkwił mi w pamięci jeden, który mieszkał niedaleko i zawsze latem nosił żonobijkę, żeby odsłonić swoje koślawe i marnej jakości tatuaże, z których najwyraźniej sam był bardzo dumny. Trzecią, niejako podstawową subkulturę stanowiły punki. Ci ani nie przejmowali się czystością swoich glanów, ani ich stanem w ogóle, ani też świeżością innych części garderoby. Na szczęście ci przebywający na ulicach mojego miasta nie śmierdzieli zanadto, przynajmniej w ciągu dnia. Choć to oni najbardziej odstraszali (oprócz „narciarzy” i klejarzy) przechodniów. Paradoksalnie, zawsze byli najbliżej nich, próbując uzyskać środki na zakup taniego wina lub innej podłej berbeluchy mającej ich sponiewierać. Nie pomagały w tym ich uniformy i fryzury, niewzbudzające zaufania u większości bogobojnych mieszkańców. Można by rzec, że wręcz wywoływały strach. Ciuchy brudne i dziurawe, z łatami-naszywkami i przytwierdzonymi do nich różnego rodzaju metalowymi elementami, takimi jak łańcuchy i najczęściej spotykane agrafki. Irokezy się zdarzały, jednak zazwyczaj dość krótkie. Te długie i kolorowe pojawiały się latem, wraz z wakacjami. Zdaję sobie sprawę, że załapałem się już na zmierzch ery tych tytanów, której rozkwit przypadł na lata osiemdziesiąte i początek dziewięćdziesiątych, kiedy to na scenie pojawiła się kolejna grupa. Jej przedstawiciele nosili białe lub kolorowe T-shirty z fantazyjnymi napisami, skreślonymi jakby płynnie, miękko, w totalnej opozycji do ostrych i kanciastych metalowych, jednakże równie nieczytelne dla niewprawnego oka. Wkładali też spodnie o obniżonym kroku, zwykle opuszczone do połowy pośladków. Spod ich szerokich, opadających kaskadami nogawek wystawały najczęściej jedynie czubki sportowych butów. Ubiór ten uzupełniała czapka z daszkiem. Daszek ów był chyba najpierw wygięty w łuk, potem prosty, kiedyś tam łamany na środku, innym znów razem wywinięty do góry. Na temat ewolucji pozycji tego daszka na przestrzeni lat można by spokojnie napisać dość obszerną publikację. Tylko czy byłby ktoś chętny, by poświęcić czas na jej zgłębienie? No i jeszcze bluzy z kapturem – nieodłączny atrybut jesienno-zimowego odzienia skejta. To cztery, można by powiedzieć zwaśnione plemiona, gdyby faktycznie była jakaś waśń. Nie lubiły się, bo po prostu różnili się od siebie, i to im wystarczało. Nie musiało być konkretnej przyczyny. Osobiście nikt do nikogo nic nie miał, jeśli jednak okazało się, że ktoś jest z obozu wroga, to wszystko zmieniało. Jednak te grupy były do siebie bardziej podobne, niż mogło im się kiedykolwiek zdawać. Łączyła je bowiem sama idea istnienia, łączyła siła sprawcza. Coś, co nadawało sens ich powstaniu i trwaniu. Idea i muzyka niczym jajko i kura, nierozerwalnie zespolone. Odróżniało je od siebie i dawało poczucie jedności wśród swoich, a odrębności od innych. Ale w moim (i nie tylko moim) mieście pojawiła się jeszcze jedna grupa. Nie powstała z niczego, tylko wyewoluowała, a trwało to wiele lat. Możliwe, że jej korzenie sięgają samego początku historii tych ziem. Być może są to potomkowie i spadkobiercy wojów z zamierzchłych czasów, może oprychów z Woli, Łodzi Fabrycznej czy innego Zawodzia, Załęża albo Szopienic. Tak czy inaczej, subkultura ta jest chyba najliczniejsza, a zarazem najbardziej zasymilowana ze społeczeństwem, zarówno pod względem wyglądu, jak i zachowania. Istniejąca przecież od zawsze. Tyle tylko że teraz ubrana w dresy – zbroję, uniform i świętość. Grupa, której spoiwem nie jest siła dośrodkowa, zbliżająca jej członków do siebie, ale siła odśrodkowa, różniąca ich od całej reszty: ten, kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Byli, są i będą. Przetrwają jak karaluchy, w takiej czy innej formie, bo to nasz, najbardziej polski modus operandi. Dresiarstwo mentalne wyrosłe z warcholstwa oraz niewyedukowania. Szczycące się Bóg jeden raczy wiedzieć czemu pychą i butą przodków, których tak naprawdę nie znali i poznać nigdy nie chcieli, bo wystarczyło im wyobrażenie, jakie zrodziły ich ciasne umysły, z pokolenia na pokolenie kształtowane w nieświadomości prawdy. Właśnie takich to panów w odzieży sportowej spotkałem któregoś dnia, a raczej wieczora. Już z daleka słyszałem krzyki czy – jak im się zdawało – śpiewy. Dla mnie od zawsze było to po prostu darcie mordy, czego serdecznie nie znosiłem. Inną rzeczą są pijackie śpiewy w środku nocy. Może nie jest to najmilsza rzecz, jaka może człowieka obudzić latem, gdy śpi się przy otwartym oknie. Kiedy jednak nie tylko się nie śpi, ale dodatkowo przemieszcza w taką noc z punktu A do punktu B, to chciałoby się usłyszeć raczej Niech żyje bal czy inną Macarenę niż pieśń o tym, że Arka Gdynia to… to ta pani, co nierządem na życie zarabia, i do tego świnia. Albo że taką samą profesją para się inna Legia czy Ruch. Tak jakby to była najgorsza z obelg. Słowo „kurwa” – najbardziej obraźliwe, jakiego można użyć na ulicy w stosunku do kogoś innego. A przecież panie lekkich obyczajów istnieją gdzieś tak od początku cywilizowanego świata. Może nie cieszą się powszechnym szacunkiem, jednak w mojej opinii nigdy nie zasługiwały na potępienie. Nie wnikam, czy robią to z braku innych możliwości, z powodu ograniczeń własnych lub środowiskowych. Ciężko pracują na swój chleb powszedni. Robią to, bo ktoś tego potrzebuje. Potrzebuje tego facet, który po wszystkim użycie właśnie takiego epitetu uważa za najmocniejszy argument w „rozmowie” z oponentem. To niemal taki sam paradoks jak narodowcy skandujący na kontrmarszu równości: „Jebać pedałów”. Trochę śmieszne, trochę straszne, trochę żałosne i bardzo polskie. Ci moi wyśpiewywali peany na temat swojego ukochanego klubu przeplatane obelżywymi przyśpiewkami na temat wszystkich innych, a zwłaszcza tych, z którymi mieli kosę. Szli boczną ulicą, najwyraźniej zbliżając się do jej wylotu, gdyż ich ryki stawały się coraz wyraźniejsze i głośniejsze. Nie zamierzałem jednak zmieniać trasy. Może zdążę minąć przecznicę i pójść dalej niezauważony, może oni przetną moją drogę i nie zwrócą na mnie uwagi, zajęci sobą? Może nie szukają zaczepki, a jedynie wracają do domów lub idą na inną imprezę? Moje myśli krążyły coraz szybciej, przewidując ewentualne scenariusze, jakie mogą zaistnieć przy naszym spotkaniu. Mimo wszystko miałem głęboką nadzieję, że żaden z nich się nie urzeczywistni. Nadzieje te jednak były płonne. Wiedziałem to, już dochodząc do skrzyżowania. Weszliśmy na nie niemal jednocześnie. Na moment, na ułamek sekundy czterej jegomoście stanęli zaskoczeni moim widokiem. Nie żebym wyglądał jakoś specjalnie; zaskoczył ich sam fakt, że ktoś w ogóle się pojawił. Taki sam efekt wywołałaby matka z wózkiem, jak i dziewięćdziesięcioletnia staruszka. W tym samym momencie pieśń o wspaniałym klubie zamarła im na ustach. Ruszyli w moją stronę. Nie musieli specjalnie tego robić; wystarczyło, że ponowili swój marsz. Byliśmy bowiem na kursie kolizyjnym. Tych kilka metrów przeszli w ciszy, po czym z ust jednego padło sakramentalne i obowiązkowe w takiej sytuacji pytanie:
– Te, za kim idziesz? – wyrzucił z siebie szczekliwym głosem, pociągając nosem.
Już miałem odpowiedzieć tak jak to zwykł robić jeden z moich dobrych kolegów, który twierdził, że taka odpowiedź wbija ziomków w ziemię i zawsze odpuszczają, nie bardzo wiedząc, jak zareagować: „Za rock’n’rollem”. Zdecydowałem jednak, że nie mam ochoty sprawdzać tej metody i że spróbuję autorskiego podejścia do tematu. Trudno było nie słyszeć, którą drużynę wielbią, ani – żyjąc tu na co dzień – nie wiedzieć, za kim jest dzielnica, mogłem więc łatwo udzielić dobrej odpowiedzi. Coś mnie jednak podkusiło, żeby nie iść po linii najmniejszego oporu, zwłaszcza że mogli zapytać o jakiegokolwiek zawodnika składu, który powinienem przecież znać jako kibic, a z oczywistych względów nie znałem, no bo jaki ze mnie kibic? Skąd w ogóle podejrzenie, że kibicuję komukolwiek? To nie miało dla nich żadnego znaczenia. Wybrałem więc rozwiązanie równie bezpieczne, a jednak, jak mi się zdawało, odrobinę bardziej finezyjne.
– Jestem stąd.
– Nie pytam, skąd jesteś, tylko za kim idziesz. – Mój rozmówca rezolutnie odbił piłeczkę, zdecydowanie szukając pretekstu do potyczki.
– Mówię że jestem stąd, więc idę za naszymi – odpowiedziałem, wiedząc, że jakiejkolwiek odpowiedzi bym teraz udzielił, sprawa nie rozejdzie się po kościach. Widać bowiem było, że chłopaki spinają się w sobie. Na razie było to dyskretne, ale widoczne poprawianie pozycji przed atakiem. Nerwowe przebieranie nogami, mimowolne podciąganie rękawów i pośpieszne rozglądanie się, czy nie ma w pobliżu kogoś jeszcze. Czy idę sam, czy może jestem tylko na szpicy jakieś większej grupy.
– Jacy, kurwa, nasi? Chyba nasi, bo nie twoi – wypalił, jak mi się zdawało, ten sam… Albo i inny, nie byłem pewien. Wyglądali bowiem tak samo i mieli podobnie zachrypnięte głosy, a słowa wyrzucali tak samo szczekliwie i bełkotliwie.
– Czekaj – wypalił kolejny i gestem ręki powstrzymał tamtego przed zrobieniem kroku w moją stronę. – Gdzie mieszkasz? dopytał, przyglądając mi się uważnie.
– Tu, niedaleko. – Podałem nazwę ulicy i zacząłem się bać, gdyż wyzierający z ich twarzy tępy upór i agresja dawały mi niemal pewność, że nie obejdzie się bez rękoczynów.
– Łysego znasz? – zapytał kolejny, o głosie niskim i melodyjnym. „Kurwa mać, jakiego znowu Łysego?”, pomyślałem. Łysych jak mrówków, prawie w każdej ekipie jest jakiś Łysy, Siwy, Gruby i tak dalej. Znam przynajmniej kilku, ale wiem, że pewnie wielu z okolicy nie znam. Zaryzykowałem i zdałem się na dedukcję, wierząc, że dresiarz, zadając pytanie, kierował się logiką. Okazało się, że miałem rację; moje przypuszczenia były słuszne i poprawnie wytypowałem osobę, o którą chodziło.
– Tego z Dąbrowskiego czy tego z Zawodzia, co to go zawinęli dwa tygodnie temu? – zapytałem, patrząc hardo. Co prawda tylko tego pierwszego faktycznie znałem z widzenia. Robiliśmy zakupy w tych samych pobliskich sklepach. Parę razy dorzuciłem mu jakiś grosz do piwa czy czegoś tam. Kiedyś zajaraliśmy szluga razem z gościem z żabki, który był jego dobrym ziomem z podstawówki, a ze mną łączyło go zamiłowanie do Wiedźmina. To ode mnie dowiedział się, że gra powstała na podstawie książek. Doszło do tego, gdy któregoś dnia zdecydowałem się go zagadnąć. Gość miał wielkie wory pod oczami i wyraźnie było widać, że rusza się, jakby miał zaraz zasnąć.
– Ciężka noc? – zapytałem z głupa.
– No – odburknął i milcząc, dalej snuł się za ladą.
Zazwyczaj w takich sytuacjach odpuszczałem, no bo o czym tu gadać, jak nie ma tematu? Tamtego dnia, nie wiedzieć czemu, zagadnąłem znowu.
– Dzieciaki spać nie dają? To tak jak u mnie – dodałem z uśmiechem zrozumienia.
– Jakie dzieci? K… – Ostatnie słowo uwięzło mu w gardle. Widać zorientował się, i to dość szybko, że jest w pracy i nie gada z kumplem. – Grałem w Wiedźmina. – Po tych słowach oczy roziskrzyły mu się nieskrywanym uwielbieniem i fascynacją.
Wyraziłem swoją solidarność z jego odczuciami, rozbudowaną o fascynację literaturą. W kilku słowach opisałem, co i jak, oraz zaproponowałem, że mogę pożyczyć Mariuszowi (wtedy już byliśmy na „ty”) prozę Sapkowskiego. Bodaj następnego dnia podrzuciłem mu Ostatnie życzenie i tak rozpoczęła się nasza znajomość, która zaowocowała później pobieżnym zapoznaniem się z dzielnicowymi celebrytami, w tym z Łysym. Swoją drogą, kiedyś pomagałem mu pchać jego zdezelowanego golfa, kiedy którejś zimy nie chciał odpalić. Gdy w końcu silnik zaskoczył, przypomniało mu się, że czegoś zapomniał, i wypalił:
– Ziom, popilnuj mi fury, muszę skoczyć na chatę. Zaraz wracam, tu za winkiel tylko skoczę.
Zostawił włączonego golfa, co było zrozumiałe, gdyż ponowne odpalenie wiązałoby się pewnie z kolejnymi metrami pchania trupa po oblodzonej ulicy. Ślizgając się, pobiegł za róg na ulicę Dąbrowskiego. Zapamiętałem to, choć sam nie wiem dlaczego. Nie przypuszczałem wtedy, że ta wiedza może mi się przydać. Z kolei tego drugiego Łysego nie znałem, ale słyszałem o nim i o tym, że został zatrzymany za jakieś pobicie.
– OK. Dorzuć do browarka i sprawa załatwiona – powiedział ten, który pytał o Łysego. – I kopsnij szluga.
Wyjąłem paczkę papierosów, którą zawsze nosiłem, choć od kilku lat sam już nie paliłem. Przydawała się w takich przypadkach. No i przez całe niemal dorosłe życie mogę utożsamiać się ze słowami Spiętego z utworu Dym. Wyciągnąłem rękę w stronę dresiarza i poczęstowałem go camelem. Nie zdziwiłem się, gdy kolejny, sięgając już do paczki, ni to zapytał, ni stwierdził:
– Można?
Skinąłem głową, a potem już bez zbędnych słów podsunąłem paczkę dwóm pozostałym.
– Rzuć coś jeszcze na browarka i spadamy.
Wyciągnąłem z tylnej kieszeni piątaka i podałem go proszącemu o wsparcie.
– E! – szczeknął. – Nas jest czterech – powiedział i potoczył wzrokiem po kumplach, jakby sprawdzał, czy dobrze policzył, po czym zawiesił wzrok na piątce, którą trzymał na otwartej dłoni. Następnie podniósł wzrok na mnie, jednocześnie unosząc lekko brwi i głowę w geście ponaglenia.
– Nie mam więcej – powiedziałem stanowczym głosem.
– To co ci tam brzęczy w kieszeni? – zapytał któryś przenikliwie. Odwróciłem się lekko bokiem i odsłoniłem połę kurtki, by pokazać pęk kluczy i breloków przytwierdzony do bocznej szlufki moich jeansów wielkim karabińczykiem.
– To klucze, kasy nie mam. Mogę dać wam jeszcze po jednym szlugu na drogę i tyle. – Wzruszyłem ramionami.
– Dobra, dawaj – rzucił pojednawczym tonem. Ograbiwszy mnie z kolejnych czterech cameli, ruszyli w swoją stronę.
Tamtego dnia wróciłem do domu cały i zdrowy, choć kilka razy w takiej sytuacji nie obyło się bez taktycznego odwrotu w tempie bardzo przyspieszonym lub też w gorszym stanie ogólnym. Najdotkliwiej jednak oberwałem, chodząc do szkoły średniej. Wtedy skończyło się rozbitym nosem, podbitym okiem, wstrząśnieniem mózgu i dwoma pękniętymi żebrami. Nie było co się dziwić, tamci nie chcieli rozmawiać. Dwóch podeszło od przodu, coś zagadali. Nie słyszałem, bo miałem słuchawki w uszach. Mój błąd. Zamiast uciekać albo przynajmniej coś zrobić (choć sam nie wiem, co by to mogło być), najspokojniej w świecie, ufny w siłę rozmowy, zapragnąłem usłyszeć, czego ci dwaj sobie życzą i zacząłem ściągać słuchawki. Wtedy jeden z nich wyprowadził cios prosto w moją szczękę, a ktoś inny niemal w tej samej sekundzie złapał mnie od tyłu. Potem kilka szybkich bęcków, w tym ten najważniejszy – strategicznie od tyłu w kolana – który sprowadził mnie do parteru. Potem jeszcze kilka butów. Kiedy doszedłem do siebie, okazało się, że nie mam portfela i dokumentów oraz discmana. Dziwnym trafem plecak z książkami i zeszytami nie zainteresował moich oprawców. Portfel z dokumentami znalazłem w przejściu podziemnym. Brakowało tylko kilkunastu złotych. Na szczęście ocalało to, co najcenniejsze, czyli bilet kwartalny, który był ważny jeszcze dwa i pół miesiąca. Szczęśliwie był imienny. Taki na okaziciela zapewne dość szybko zmieniłby właściciela jako dobra waluta wymienna za flaszkę lub piwo. Ci, którzy mnie napadli, raczej nie przejmowali się takimi drobiazgami jak uiszczanie opłat za przejazdy komunikacją miejską. Tak więc nigdy nie było mi po drodze z dresiarzami, choć w szkole podstawowej ponad połowa chłopaków z mojej klasy zaliczała się do tej „subkultury”. Choć oni sami zwykli o sobie mówić, że są kibicami – oczywiście jedynej słusznej drużyny. To swego czasu też uratowało mi skórę. Odprowadzałem wtedy Polę na autobus (dopiero ze sobą chodziliśmy), była wiosna albo jesień, nie pamiętam. Pamiętam, w co byłem ubrany, bo to był powód, dla którego zwróciłem na siebie uwagę. Długie włosy miałem już od podstawówki, jednak dopiero w szkole średniej dorobiłem się czarnego skórzanego płaszcza. Od niedawna miałem też skórzane spodnie, na które dość długo zbierałem i do których w końcu rodzice dorzucili kwotę, za jaką chcieli mi kupić nowe jeansy. Był wieczór, może około dwudziestej, ciemno. Kiedy w przejściu podziemnym usłyszeliśmy kibicowskie przyśpiewki, staliśmy na przystanku. Po chwili z podziemi wyłoniła się ekipa kilkunastu chłopa i szła w naszym kierunku. Nagle zobaczyli młodego gościa z długimi włosami, od stóp do głów ubranego w czarną skórę. Wiadomo – wróg. Patrzyli na nas, a raczej na mnie, potrząsali głowami i wyrzucali z siebie monosylaby, coś w stylu „ej, ty”.
Nie byłem nigdy superbohaterem, jednak moje złe doświadczenie w połączeniu z niską oceną tego typu ludzi wywołały we mnie poczucie, że nie uszanują kobiety i mogą zrobić jej krzywdę, więc złapałem Polę mocno za rękę i schowałem za swoimi plecami. Tych kilka lat temu przystanek nie graniczył jeszcze ze stacją benzynową. Były tylko szklana wiata i kiosk ruchu, które mogłyby być jakimś schronieniem, gdybyśmy pozostali niezauważeni. Jednak kiedy już zostaliśmy namierzeni, pozostało mi tylko postawić siebie w charakterze żywej tarczy. Nie żebym sądził, że to Polę uratuje, ale tak musiałem się zachować. Kiedy byli już o kilka kroków od nas, kiedy cały spięty i spocony szykowałem się do przyjęcia pierwszych ciosów, gdzieś zza pierwszego szeregu usłyszałem wesołe zawołanie.
– Siema, stary, kopę lat! – I zobaczyłem, jak stado staje, odwraca się w kierunku głosu, po czym rozstępuje się przed niewysokim gościem w niebieskim dresiku, który idąc do mnie z wyciągniętą ręką, szczerzy swoje wybrakowane zęby.
– Kurwa mać, Marcin, naprawdę cieszę się, że cię widzę. Ile tośmy się nie widzieli? – zapytałem retorycznie, bo odpowiedz znaliśmy obaj.
– No w chuj, chyba na zakończeniu szkoły to było – wypalił, zupełnie niepotrzebnie zawierając przypuszczenie w zdaniu jak najbardziej twierdzącym.
Faktycznie, też tak to zapamiętałem. Później, podobnie jak większość moich kolegów z klasy, nikogo nie spotykałem, choć mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy, jednak na zupełnie innych orbitach kulturowych. Ponadto do szkoły średniej poszedłem w innym rejonie, podobnie jak część z nich, a reszta rozeszła się Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie.
– Co tu robisz? – zagadnął.
Przedstawiłem mu Polę, mówiąc, że odstawiam ją na autobus, bo jedzie na noc do koleżanki.
Okazało się, że ekipa jedzie w to samo miejsce, bo jakiś tamtejszy typek coś zrobił na meczu – czy też po nim – nie tak jak powinien, czy też coś napisał na ścianie nie tam, gdzie miał. Tak czy inaczej, grupa jedzie w celach wychowawczych, żeby nakierować młodego na właściwie tory.
Marcin zaoferował, że zaopiekują się moją dziewczyną, żeby bezpiecznie dotarła do celu, gdyż miasto jest niebezpieczne, zwłaszcza dla „samotnych i fajnych dup”. No i tak Pola pojechała (choć niechętnie) z bandą dresiarzy, którzy robili za jej ochronę na tyle skuteczną, że znajomy, który wsiadł dwa przystanki dalej, nie mógł się do niej dosiąść, gdyż jak to powiedzieli jej bodyguardzi: nie znają typa, a źle wygląda. To najmilsza w moim życiu (i chyba jedyna pozytywna) opowieść z dresami w tle. Choć początkowo się na to nie zanosiło. Mogłoby się to jednak skończyć dużo gorzej, gdyby nie zadania domowe, które dawałem Marcinowi od siebie spisywać, i ściągi na sprawdzianach, którymi w miarę możliwości dzieliłem się z nim i innymi, a o których to przysługach ten był uprzejmy nie zapomnieć. Warto być pomocnym. Jak mówią: karma wraca, przynajmniej czasami. Banda nabuzowanych adrenaliną, testosteronem i Bóg wie czym jeszcze młodocianych prawdopodobnie dałaby upust rozsadzającej ich od środka energii, okładając jakiegoś frajera po drodze
– w tym przypadku mnie. Rozładowanie takiej ilości emocji, które kłębią się w dość prostych zwojach mózgowych, utrzymujących organizm w napięciu gotowym do walki może odbyć się na ławce, koszu na śmieci lub samochodzie. Takie działanie nie dość, że pozwala ujść ciśnieniu, to dodatkowo podtrzymuje ogień w wojownikach ulicy. Kilka dni później, jakoś w ciągu dnia, spotkałem ponownie Marcina. Tak czasem bywa, że mieszkasz kilka ulic od kogoś, a nie widujecie się przez rok, dwa, pięć.
Kiedy zaś na siebie w końcu wpadniecie, to zaczyna działać prawo serii. Szedł z wysokim, szczupłym, ogolonym na zero facetem, na oko starszym od nas o kilka lat.
– Dupencja trafiła bez przeszkód do celu – zakomunikował Marcin, uznając, że jest to informacja, którą pewnie chciałbym usłyszeć. A może był dumny z dobrze spełnionego powierzonego mu zadania i teraz czekał na poklepanie po głowie jak pies, który prawidłowo wykona jakąś sztuczkę.
– Tak, wiem, rozmawiałem z nią, wielkie dzięki – odpowiedziałem, podobnie jak on uznając, że jakiekolwiek słowa powitania są zbędne. Życie jest zbyt krótkie, pędzi za szybko, no i szkoda zawracać sobie głowę konwenansami. – A jak wasza sprawa? – Stwierdziłem, że wypadało okazać zainteresowanie.
– Jaka sprawa? – W pierwszej chwili się zdziwił, lecz niemal od razu dodał: – A, ta. Nie no, dobrze. Znaleźliśmy typa i wytłumaczyliśmy mu, co i jak – powiedział z paskudnym uśmiechem.
– Zrozumiał? – dopytałem, unosząc brwi.
– Stary, co miał nie zrozumieć? A nawet jeśli, to teraz będzie mógł w spokoju, w łóżku ze złamaną nogą kilka tygodni pomyśleć. – Zarechotał głupawo i trochę przerażająco.
– Aha – westchnąłem i chciałem jak najszybciej uciec albo chociaż zmienić temat, więc wypaliłem: – A gdzie idziecie teraz?
Marcin uśmiechnął się, klepnął w ramię stojącą obok siebie łysą górę mięśni.
– Paweł zabiera mnie na trening.
– Super, zawsze chciałeś grać w piłkę w klubie – wypaliłem, odkopując z zakamarków pamięci jakieś blade wspomnienia.
Obaj popatrzyli na siebie skonsternowani i parsknęli śmiechem. Przyznam, że nie bardzo wiedziałem, co ich tak rozbawiło.
– No co ty, na piłkę to ja już jestem za stary. Musiałbym jako gówniarz trenować, poza tym za cienki byłem w dupie do tego sportu. Paweł trenuje sztuki walki.
Początkowo chciałem dopytać jakie, ale szybko zrezygnowałem. W tym przypadku wiedza niekoniecznie mogłaby mi pomóc, jednak i tak mnie nią obdarowano. Trochę wbrew mej woli i nie do końca o taką wiedzę mi chodziło.
– Mieszane – wypowiedział tylko jedno słowo Paweł. Nie wyglądał na stereotypowego durnego osiłka. Nie był przepakowany. Widać było, że spędza czas na siłowni tylko po to, by zyskać siłę i sprawność, a nie po to, by zdobyć rzeźbę. Wyraz jego twarzy również zdradzał, że nie jest to głupi facet.
– A czym się zajmujesz tak na co dzień? – zapytałem, sam siebie zadziwiając, że zamiast przerwać rozmowę w tym miejscu i się pożegnać, ja dalej w to brnę. Paweł popatrzył na Marcina, jakby zadał nieme pytanie. Ten nieznacznie, niemal niezauważalnie skinął głową, dając ciche przyzwolenie. Te dwa porozumiewawcze gesty określiły stopień zaufania, jakim można mnie obdarzyć. Poczułem się, jakbym właśnie odkrywał jakiś wielki sekret, jakbym był dopuszczony do konfidencji. Swoją drogą, to dość ciekawy termin. Dziś niemal nieużywany w swym pierwotnym znaczeniu, o którym wiedzieć mogą osoby czytające książki. W literaturze można spotkać się z jego pozytywną wersją. Ulica zna tylko jego pejoratywny wydźwięk, w którym osoba zaufana zmieniła się w zausznika władzy. Patrząc na historię naszego kraju, łatwo się domyślić, dlaczego ktoś taki w czasie drugiej wojny światowej i później, w czasach komuny, przeistoczył się w największego wroga. „Śmierć konfidentom”, głosiło hasło na koszulce Pawła – i z pewnością chodziło o kapusiów i donosicieli. Tak przynajmniej wnioskowałem z całej tej sytuacji. Przyznam, że odpowiedź początkowo wcale mnie nie zdziwiła.
– Różnymi rzeczami – odpowiedział dość lakonicznie Paweł, by po krótkiej chwili jeszcze raz, łypiąc to na mnie, to na Marcina,i dodać coś już bardziej konkretnego, a co wprawiło mnie w zdumienie. – Jestem spawaczem, ochroniarzem, no i trenuję.
– Super, masz na to wszystko czas? Poza tym chyba spawacze zarabiają dość dobrze, żeby nie musieć robić innych rzeczy? – zapytałem, bo ojciec znajomego był spawaczem i mówił, że nawet w Polsce dobrze mu się powodzi, a gdyby jeszcze wyjeżdżał za granicę, żyłby jak król. Mówił też, że nawet jak się jest przeciętnym spawaczem, to spokojnie można godnie żyć. No chyba że jest się kompletną dupą, wtedy… Wolałem nie pytać Pawła, czy to nie jest przypadkiem powód dodatkowego zatrudnienia.
– Nie narzekam na kasę, ja to lubię. Lubię zapierdalać. Lubię być w ciągłym ruchu. Jak idę do roboty, to zapierdalam tak, żeby się zmęczyć. Wtedy jestem zadowolony. Chwilę se dychnę i mam siły, żeby jeszcze potrenować, a w weekendy stoję na bramce w dyskotece. Robię to bardziej dla zabawy niż pracy. Zawsze znajdzie się jakiś frajer, który podskoczy, i wtedy jest zabawa. Poza tym te najebane i zaćpane kurwy aż proszą się o wpierdol. – Na te słowa chyba zmarszczyłem brwi, co musiał zauważyć mówiący od dłuższej chwili Paweł, a o co zresztą bym go nie podejrzewał. Pośpieszył więc z wyjaśnieniem. – Nie no, lasek nie biję. Czasami tylko trzeba taką wywlec z klubu i uważać, żeby cię nie podrapała albo co, ale wtedy to się zakłada lekką dźwignię albo przyciskasz ją mocniej do siebie i wyprowadzasz. Potem lekko popychasz, żeby nadać jej prędkość początkową. Tak zawsze mówi mój szef. – Tu wydał z siebie coś w stylu „ha, ha”, ale było to dość upiorne. – Chodziło mi o te kurwy, co się z nimi bujają. Tych cwelów jebanych. Patałachów.
– Aha – wymruczałem i pokiwałem głową ze zrozumieniem, choć raczej domyślałem się, o co mu chodzi. Paweł, niezrażony tym monosylabicznym wtrętem, kontynuował:
– Chuj z nimi. Są jeszcze dupy, na które można se popatrzeć. Inni bramkarze ruchają przynajmniej jedną na zmianę, ale mnie to nie kręci. To zwykłe szmaty są. Ja się za takie nie biorę, ale popatrzeć, jak się ruszają, czasami jest miło.
– No i trenujesz poza tym? – dodałem.
– No, i trenuję, i sparuję, i czasem na jakieś zawody jeżdżę.
– Super. – Nie wiem, czy nadałem swemu głosowi tyle emfazy, ile chciałem, jednak Paweł dojrzał w tym uznanie dla swoich osiągnięć, więc otworzył się i raczył mnie dalej opowieścią o swym życiu.
– No i najważniejszy w życiu jest nasz klub – powiedział niemal uroczyście, by po chwili wraz z Marcinem zacząć drzeć ryj w jakiejś nieskomplikowanej pieśni sławiącej klub piłkarski z naszego miasta. Na szczęście poprzestali na jednej, Marcin rozejrzał się wokoło i rzucił do spoglądających w naszą stronę przechodniów coś w stylu: „A ty na co się, kurwa, patrzysz?”, „A ty? Zajebać ci?”. Pierwsze było do jakiejś babci z wózkiem na zakupy, drugie do jakiegoś gościa koło czterdziestki, pod krawatem i z aktówką. Paweł zasadził kumplowi kuksańca w ramię i ten zamilkł jak skarcony szczeniak. Niepotrzebne były żadne słowa. Widać było, że Pawłowi nie spodobało się zachowanie naszego wspólnego kolegi.
– Z tego, co wiem – zacząłem dość nieśmiało, wiedząc, że igram z ogniem – to nie bardzo naszym idzie.
– Klub ma się w sercu, na dobre i złe. Nieważne, jak jest ciężko, prawdziwy kibic stoi przy swoich. Poza tym klub to coś więcej niż tylko piłkarze. Klub to my, kibice – wypowiedział te słowa z prawdziwą dumą i oratorskim zapałem. – Najważniejsze, że my wygrywamy – dodał i uśmiechnął się dość paskudnie.
– Chyba się zgubiłem. Klub przegrywa, ale wy i tak wygrywacie? To nie ma sensu.
– Skąd tyś się, kurwa, urwał, chłopie. Jak mówiłem, klub to nie tylko te patałachy, co biegają po boisku i nawet tego czasem nie potrafią albo im się nie chce. Chuj z nimi. Ja mówię o nas, o kibicach. My ostatnio wszystkie ustawki wygrywamy. Nie ma na nas chuja w okolicy. – Wypiął z dumą pierś. – Lubię się napierdalać, to daje takiego kopa, że kurwa szok. Nie można tego z niczym porównać, to lepsze od ruchania i alkoholu. Jasne, że jak wchodzę do ringu, to czuję adrenalinę, czuję emocje, ale jak się spotykamy w lesie albo gdzieś indziej, to jest wtedy jazda. Na stadionach nie lubię, ale jak mus, to mus. Tylko nie chodzi o to, żeby obić mordę jakiemuś małolatowi albo leszczowi. – Tu popatrzył na Marcina. – Ja to sobie zawsze wybieram jakiegoś kozaka albo cwaniaka. Taki bysior; im silniejszy, tym lepiej, żeby się sprawdzić. Bo to o to chodzi. No ale na nas już czas. – Klepnął Marcina w plecy, jakby chciał mu nadać prędkość początkową.
Pożegnaliśmy się dość ozięble i oni poszli w swoją stronę, a ja stałem tak jeszcze przez chwilę i próbowałem to sobie jakoś w głowie poukładać. Facet żyje gdzieś obok mnie w tym samym mieście, a zdaje mi się, że na innej planecie, tak dalekie było to, o czym mówił, od świata, w którym ja żyłem. Od wyobrażenia o życiu jako takim, od wartości, którymi się kierowałem, a które kazały tolerować i akceptować wszelkie inności w granicach prawa moralnego i sumienia, w tym też i te, którymi kierował się Paweł. Choć napierdalanie się po mordach nigdy nie było dla mnie pociągające i raczej stroniłem od przemocy, musiałem mimo ogólnego braku zrozumienia takowej potrzeby sprawdzania się czy rozrywki – uznać, że, podejście Pawła nie było pozbawione ani sensu, ani – co ważniejsze – zdrowego rozsądku i specyficznego poszanowania drugiego człowieka. Jeśli dwóch samców alfa chce się nawalać po mordach gdzieś w lesie poza zasięgiem wzroku postronnych, to niechaj to robią. Niech się sprawdzają, niech się wyżywają na sobie, a nie na Bogu ducha winnych przechodniach lub infrastrukturze miejskiej. Tak, to ma sens. Mogą sobie nawet mecze po meczach organizować.
Książkę Bóg, Honor, Seks, Ojczyzna kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,