Któż mógłby przypuszczać, że gdy tylko ucichnie wojenna zawierucha, Karla porzuci bezpieczny Londyn dla niepewnej przyszłości w stalinowskiej Polsce? I kto mógł podejrzewać, że ta decyzja na dobre odmieni jej życie i sprawi, że nareszcie znajdzie w nim sens i cel? Czy odnajdzie po latach swoją dawną miłość? Jak wychowana w dostatku młoda kobieta poradzi sobie w zgrzebnej rzeczywistości PRL-u?
Karla staje się mimowolnym świadkiem historii trudnych powojennych lat. Na kanwie jej barwnego, prywatnego życia splatają się wątki najważniejszych wydarzeń powojennej Polski, nieoczekiwanie odmieniając losy jej i jej bliskich. A mądra szkoła Emila i Dorothy pozwala jej na to, by w najtrudniejszych chwilach zachować to, co najważniejsze: własną godność.
Marzena Rogalska w powieści Odzyskany los – znakomitym zwieńczeniu swojej tetralogii o dziejach Karli Linde jak nikt opowiada o kobiecej sile, ludzkiej przyzwoitości, o lojalności wobec najbliższych, i o tym, czego wszyscy przecież pragniemy – odnalezieniu sensu życia.
„Odzyskany los" stanowi doskonałe dopełnienie obyczajowej sagi, docenionej przez czytelniczki i czytelników.
- recenzja książki „Odzyskany los"
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Znak. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Odzyskany los. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Józia odczekała chwilę, aż ciężkie człapanie sąsiadki ucichnie na korytarzyku, po czym odwróciła twarz do Karli.
– Niech mi panienka wierzy – powiedziała – że nawet mi się śmiać nie chce. Niech panienka tylko uważa, bo tu jeden drugiego by jak Judasz wydał, i to nie za trzydzieści srebrników, tylko za meldunek w mieszkaniu albo i pokój więcej…
– Ale przecież… – zaczęła Karla. Józia przerwała jej jednym gestem.
– Panienko – odrzekła z troską – panienka to chyba nic nie rozumie. Teraz w tym kraju nic panienka już nie ma. Ani Byszewa, co to teraz jest w Związku Sowieckim, ani kamienicy przy Karmelickiej, nie mówiąc już o mieszkaniu, które pan Emil, świeć Panie nad jego duszą, w swojej kamienicy tak ładnie przysposobił. I niech ręka boska panienkę broni, żeby się za łatwo do tego przyznawać, że panienka to jego córka. Zaraz powiedzą, że pani z wyzyskiwaczy, kamieniczników i że dosięgła takich sprawiedliwość ludowa.
– A co to ma do rzeczy?
– Panienko, niech się panienka przyzwyczai. Dawniej bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej, jednak jak ktoś miał do czegoś prawo, to je miał. Teraz już tak nie jest. Niech panienka o tym pamięta.
Karla pokiwała smętnie głową.
– Zapamiętam – rzekła strapiona. – A co do tego, co Józia mówiła, to damy sobie radę. Mam jeszcze trochę pieniędzy, a za łapówkę zwrócę. I do utrzymania przecież się dołożę…
– Obcych pieniędzy? A dużo?
– Nie za dużo, ale na kilka miesięcy dla nas obu wystarczy…
– Niech panienka to dobrze schowa – mruknęła Józia nieco uspokojona. – Będzie na gorsze czasy. I niech sobie panienka pracy jakiej poszuka. Byle jakiej. Byle papier był, że panienka pracuje.
– I jeszcze jedno – powiedziała Karla z uśmiechem. – Niech Józia przestanie do mnie wciąż mówić: panienko i panienko. Niech Józia zwraca się do mnie jak do kuzynki ze wsi. Karolinka, Karolcia czy jak tam Józia chce. Przecież prócz ojca to Józia mnie wychowała, nie matka… – urwała nagle. Widać było, że pożałowała tego słowa. Słowa, które od przyjazdu ani razu nie padło z jej ust.
Kucharka przytuliła Karlę.
– O pani Barbarze – szepnęła jej do ucha – nie pora teraz mówić. I lepiej na przyszłość nie wspominać. I tak dobrze, że z panem Emilem się rozeszli jeszcze przed wojną, bo to tak, jakby umarła.
– A żyje?
– Kto ją tam wie… Może i żyje, choć na pewno nie w Polsce. Niech panienka nie pyta. Szkoda słów.
Karla uwolniła się z objęć Józi i pokiwała głową.
– Nie będę pytała – przyrzekła. – A co do pracy: co ja mam właściwie robić?
– A co panienka… co pani Karla umie robić? Dziewczyna z trudem opanowała uśmiech.
– Tak Józia mówi do kuzynek ze wsi? – zażartowała.
– Do panienki… do pani Karli nie umiem inaczej. To co pani Karla umie?
– Skończyłam na Oksfordzie prawo i nauki polityczne. Jestem pielęgniarką z angielskim dyplomem. Dobrze jeżdżę konno. Gram na fortepianie, nieźle sobie radzę z brydżem. Mówię świetnie po angielsku, dobrze po niemiecku, znam łacinę, grekę…
– To wszystko na nic – skrzywiła się Józia. – A rosyjski?
– Rosyjski nie.
– Czyli że pani Karla nic nie umie – skwitowała kucharka. A do bycia pielęgniarką to niech się lepiej pani Karla nie przyznaje.
– Dlaczego?
– Trudną pracę niech sobie panien… niech sobie Karla zostawi na lepsze czasy. A poza tym więcej teraz pieniędzy się dostanie za sprzątanie niż za szpital. Coś jeszcze? Umie pani Karla może szyć na maszynie?
– Szyć to nie, ale pisać na maszynie umiem, i nawet szybko. Tyle że na angielskiej.
– To już lepiej. Przyuczy się pani Karla raz-dwa. To nie to samo po prawdzie co rok temu, ale i teraz chcą zatrudniać. Tylko na miłość boską, nie przyznawać się do Byszewa ani do tego, kim się było przed wojną. Lepiej mniej mówić, to mniej będzie w papierach. No to kim pani Karla była przed wojną w Polsce?
– Dzieckiem – odpowiedziała niefrasobliwie Karla. – Nieświadomym dzieckiem, córką lekarza społecznika, co to był jak doktor Judym, i matki, która ją opuściła, rozwiódłszy się z ojcem.
– O, tak! – Józia kiwnęła głową wyraźnie usatysfakcjonowana. Już pani Karla rozumie. To i dobrze. Od jutra zaczynamy.
– Jutro chciałam wreszcie odwiedzić ciotkę Annę. I mecenasa Szułdrzyńskiego…
– Więc pojutrze. A jak by co nie poszło dobrze, zawsze się może Karla ze mną wziąć do sprzątania. Najważniejsze to mieć zatrudnienie. A jeszcze ważniejsze, żeby miała jakiś dobry papier.
– Ja mam dobre papiery – oburzyła się Karla. – Mam brytyjski paszport, zaświadczenie z Norymbergi z procesu zbrodniarzy, ostemplowane pozwolenia na przekraczanie stref okupacyjnych…
– Dobre papiery – przerwała jej Józia – to papier, że Karla jest Polką. Trzeba zrobić zaświadczenie, i to jak najszybciej.
– Jakie zaświadczenie?
– Wziąć świadków, iść do urzędu i potwierdzić, że Karla urodziła się i mieszkała w Krakowie. Potem wymyślimy jakąś historię, taką, żeby urzędnik zapłakał nad sierotą, odtworzył akt urodzenia i dał papier. Teraz papier jest ważniejszy od człowieka. Niech Karla o tym pomyśli.
– Co tu myśleć. Imię? Karla. Nazwisko? Linde.
– Zaraz powiedzą, że niemieckie… Karla roześmiała się serdecznie.
– Wtedy ja powiem, że mój przodek Samuel Bogumił Linde wydał pierwszy słownik języka polskiego, a przecież gdyby był Niemcem, to jak by to zrobił?
– To prawda? – Józia popatrzyła na nią z zaskoczeniem.
– Oczywiście, że nie, ale co z tego? Kiedyśmy jechali z ojcem do Paryża i jakiś oficer, pewnie z Abwehry, próbował tacie wmówić, że jest żydowskim lekarzem, tata mu odpowiedział, że jest krewnym Carla von Linde, szlachcica i przemysłowca, który miał wielką fabrykę gazów szlachetnych. No i tamten uwierzył. To dlaczego moim przodkiem nie mógłby być Samuel Bogumił Linde? A kto mi udowodni, że jest inaczej?
– Karla też nie udowodni.
– Też. I co z tego?
– Nic. Co dalej?
– Ojciec Emil Linde, lekarz. Umarł w czasie wojny. Józia skrzywiła się lekko.
– Lepszy byłby robotnik – powiedziała. – Albo chłoporobotnik.
– Kto to jest chłoporobotnik? – zdumiała się Karla.
– To jest chłop, który uprawia własne pole, ale pracuje też w fabryce – uświadomiła ją Józia. – Musi się Karla takich rzeczy wyuczyć. Kupię Karli gazetę.
– Będzie lekarz – powtórzyła Karla z naciskiem.
– To i będzie. Matka?
– Matka nieznana – rzekła twardo Karla. Józia popatrzyła na jej nagle zaciętą twarz.
– Tak nie może być – zaoponowała.
– Nie tylko może, ale i musi. – Z głosu Karli biła żelazna stanowczość. – Wychowała mnie Józia z wdzięczności za to, że ją ojciec uleczył z ciężkiej choroby, i to nie żądając pieniędzy. To lepsza historia niż o matce, która miała tyle romansów, że nie wiedziała, kiedy się kończy poprzedni, a zaczyna następny. Poza tym sama Józia nie chce przecież o niej rozmawiać.
– Ale co sobie ludzie pomyślą… – zaczęła Józia i nagle parsknęła dławionym śmiechem. – A co mi tam, niech sobie głupi ludzie myślą, co chcą. Toż przecież każdy na oko widzi, że nie mogłabym mieć takiej pięknej córki nawet z tak przystojnym mężczyzną jak pan doktor, świeć Panie nad jego duszą.
Karla uśmiechnęła się, patrząc na kucharkę z czułością.
– Józia to zawsze umiała mnie rozbawić – rzekła. – Co dalej? Wykształcenie: średnie, matura przed wojną. W Anglii pracowałam jako maszynistka w redakcji gazety, a potem, gdy kapitaliści wyrzucili mnie z pracy, imałam się różnych zajęć, sprzątałam w szpitalu, byłam niewykwalifikowaną siłą roboczą. Tak chyba dobrze?
– O, tak! – W głosie Józi słychać było aprobatę. – Pani Karla napisze sobie teraz życiorys, będzie łatwiej wypełniać te papiery przy zatrudnieniu, a potem jakoś to będzie. Tylko trza schować ten paszport! Koniecznie!
– Dobrze, już dobrze. Jutro idę do mecenasa i do ciotki Anny. Ciotka Anna miała wrócić z Łodzi, może i wróciła, a nie chciałam do mecenasa, zanim się z ciotką nie porozumiem. Chociaż co ja mówię, jakie to ma teraz znaczenie, do kogo się wpierw idzie z wizytą.
– Może i nie ma, ale dawniej było jednak jakoś lepiej. Dziewczyna kiwnęła głową.
– Tylko mi Józia adres napisze.
– To dwa kroki stąd. Kamienica obok starszej pani Anny. Przy Loretańskiej.
Karla zapisała na skrawku papieru adres.
– A co do pieniędzy – powiedziała – niech się Józia nie martwi. Damy radę. Najpierw ciotka i mecenas, potem na pewno znajdę jakąś pracę. I listy roześlę.
– Jakie listy?
Karla popatrzyła na Józię z pobłażaniem.
– Z Jankiem się muszę przecież zobaczyć. Kucharka sprawiała wrażenie spłoszonej.
– Ale… – zaczęła.
Karla powstrzymała ją jednym gestem.
– Nowe czasy – powiedziała – nowe życie. Może jeszcze mnie coś w nim czeka?
Józia popatrzyła na nią tylko. Obie milczały.
– Każdemu wolno marzyć… – odezwała się wreszcie cicho Karla. – Każdemu wolno marzyć.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Odzyskany los. Powieść Marzeny Rogalskiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych: