Jedna z najważniejszych powieści amerykańskich

Data: 2014-10-15 11:42:15 | Ten artykuł przeczytasz w 21 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Jedna z najważniejszych powieści amerykańskich

Nakładem Officyny w świetnej serii Twarze kontrkultury ukazała się książka Richarda Fariny Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej. Polecamy ją uwadze czytelników. 

 

Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej to jedna z najważniejszych powieści amerykańskich lat 60, wydana w 1966 roku przez Random House. Zabawny i przenikliwy obraz uniwersyteckiego campusu ogarniętego rebelianckim wrzeniem. Psychodeliczna podróż przez świat, w którym jak w alchemicznym tyglu zmieszane są erotyka i narkotyki, gargantuiczne obżarstwo i asceza, nauka i rewolucja, kłamstwo i prawda. Komiczna i pikarejska akcja tej powieści, opartej na osobistych doświadczeniach autora z czasów studiów i z licznych podróży, rozgrywa się na Zachodzie USA, na ogarniętej rewolucją Kubie i na pewnym uniwersytecie w stanie Nowy Jork. Główny bohater, porte parole autora, nosi znaczące, nieco go alienujące i przywodzące na myśl Yossariana z Paragrafu 22 nazwisko: Gnossos Pappadopoulis – i nie jest to jedyne podobieństwo do arcydzieła Josepha Hellera. 

 

Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej to także mistrzowski portret czasów beat generation, w których wyrośli Jack Kerouac i Ken Kesey. Literacka rewelacja, której hołd oddał najwybitniejszy amerykański pisarz drugiej połowy XX wieku, Thomas Pynchon, dedykując swoją Tęczę grawitacji Farinie i pisząc przedmowę do nowego wydania jego powieści. Pynchon powieść Fariny nazwał m.in. chóralnym „alleluja”, utworem granym przez dwustu muzyków w idealnej tonacji… To prześmieszna, mrożąca krew w żyłach, erotyczna, głęboka, szalona, piękna i jednocześnie oburzająca powieść. Farina napisał ją podczas studiów na Cornell University, a tytuł zaczerpnął z napisanego w 1928 bluesa I Will Turn Your Money Green, którego autorem był Furry Lewis. Piosenka ta była wielokrotnie nagrywana przez różnych wykonawców, a Farina sam nagrał ją z Erikiem von Schmidtem w roku 1963. Motywy z tego utworu i jego tytuł wykorzystał także Jim Morrison i zespół The Doors. Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej jest dziś klasyczną pozycją dla wszystkich amatorów lat sześćdziesiątych i literatury kontrkulturowej. W roku 1970 na duży ekran powieść przeniósł Jeffrey Young. Niedawno książka ukazała się w Polsce nakładem Officyny, a my już teraz publikujemy jej premierowe fragmenty: 

 

3.

 

Tarantula.

Bezoka i włochata, tłusta, przykucnięta w jego ustach, brązowa kłująca noga drga pomiędzy zaciśniętymi wargami. Jak się tam dostała? Przekręcił głowę i splunął, ale zaczęła się wić i została. Co, jeśli ugryzie? I te palące sztyfty wbite w kark. 

Przewrócił się ostrożnie na drugi bok, szukając poduszki natrafił tylko na zakurzony dywan na podłodze. Przez całą noc wdychał jego kłaki. Tarantula nie była tarantulą, lecz jego własnym językiem. 

– Wody – spróbował słabym głosem.

Krótkie zamieszanie w sąsiednim pokoju, ktoś się ubiera, potem cisza. Wysiłek włożony w wydobycie z siebie wątłej prośby spowodował odłupanie drzazgi żrącego, przyprawiającego o mdłości bólu pomiędzy skroniami. Leżał martwo jak zamknięta książka aż ból minął. Zacznij ostrożnie i powoli. 

Podbródkiem opierał się o dywan. Otworzył jedno oko, zobaczył pojedyncze włosy, obcięte paznokcie, zużyte zszywki, farfocle kurzu, kocią sierść, zeschnięte płatki kwiatów, łupiny cebuli i zasuszoną osę. Zamknął oko. Kręgosłup został zaatakowany przez jakiś gatunek drążącego pasożyta. Spokojnie.

– Heff? – I znowu odruch wymiotny. 

Drzwi do pokoju obok otwarły się i wszedł Heffalump, bosy, w dżinsach, z ręcznikiem zawieszonym na szyi. W jednej ręce niósł szklankę musującego Bromo Seltzera, a w drugiej miarkę złowrogo bursztynowej cieczy. 

– Wypij – usłyszał nieżyczliwe polecenie.

– Gggggg – to Gnossos, przełykając zimny, spieniony płyn.

– Nigdy nie mieszaj gorzały z dragami – skarcił Heff.

– Cholera, o matko.

– Teraz to – podał mu whiskey; po przełknięciu spowodowała spazmatyczne zawirowanie we krwi, porażając struchlałą wolę nerwów i krwinek. Potem ciepło i spokój. 

– Lepiej?

– Odrobinę. Nie masz pojęcia, co się dzieje z moim językiem. 

– Wyglądasz, jakbyś był bliski śmierci. 

Przypomina sobie.

– Minąłem się z nią wczoraj wieczorem. Na Academae Avenue.

– Naprawdę?

– Jakiś łysy gość, chociaż wyglądał na nastolatka. 

– Trzeba było zaprosić go przed snem na kielicha. Oszczędziłbyś mu kłopotu szukania cię za rok czy dwa, kiedy przedawkujesz herę albo co innego. 

– Czy możesz przestać gadać jak matka? Jezu, człowieku, mam jakąś narośl na płacie czołowym. Oooł. 

– Wytnij ją sobie.

Niezły pomysł. Zostać warzywem, zero emocji. 

– Dlaczego leżę na podłodze?

– Sam chciałeś. Bałeś się przelatujących nisko samolotów. Wezwałeś nawet Monsignore Puttiego. Będzie tu lada chwila. Chcesz coś zjeść?

– Jezu, nie, chyba że masz mrożone truskawki. Po co ma przyjść Putti?

– Zażądałeś ostatniego namaszczenia. Dobra, spróbuj wstać, znajdziemy coś w Jaskini Platona. 

– Ojejjjj. 

– To nie tak daleko, stary…

– Red Caps, od tego się zaczęło.

– Jak poszło w bractwie?

– Ołłołłoł.

– Domyśliliśmy się. Może jednak cię przyjmą, jako brata-wariata. – Żłopał z puszki  pomarańczowy sok Donald Duck.  – Chodźmy, chyba musisz się zapisać?

– Hej, może trochę soku? Ta angielska laska powiedziała, że muszę wpłacić kaucję, do wpisu też potrzeba szmalu, a jestem prawie spłukany. 

– Kwas źle wpływa na pusty żołądek. 

– Heffalump, mamusiu.

– Za to masz plecak pełen srebra. 

– Niby skąd? Za kupony z supermarketu?

– Z rulety. Jezu, nie pamiętasz?

Mgliste wspomnienie.

– Ruleta?

– Wygrałeś ponad sto dolców. Proktor  Slug pewnie już cię szuka.

– Mówisz poważnie? Ruletka? Od kogo?

– Co za różnica, od kogo. Od jakiegoś Meksykańca w kowbojskim ubraniu i od faceta z Wisconsin, z „Daily Sun Mentor”. No, spróbuj wstać, wyglądasz jak ledwo ciepła kostucha. 

– Sto dolców? Ooooch.

– O co chodzi?

– Ta kasjerka.

– Daj spokój, poczucie winy to tylko kula u nogi. – Heff wyciąga z torby z praniem parę sztywnych skarpetek. – Idź do spowiedzi, na przykład.

– Pokuta to niedobry sakrament, złotko, tylko przysparza bólu. Moje poranione ciało potrzebuje mirry. Chcesz mnie spiknąć z Monsignore Puttim? No nie, po co mi to?

– Zostawiłeś nawet kartkę z instrukcjami. Chcesz zobaczyć?

– Modlitwa wystarczy. Post, satjagraha. Z głębokości wołam do Ciebie, Panie… 

– Proszę cię, stary, wstań, chcę się dowiedzieć, czy nadal jestem studentem

– De Profundis, semper kacovum…

– O cholera – Heff pada na bujany fotel, skarpetki opuszczone na kostki. Długi szkielet tyczkowatego ciała kwarterona, pamiątka po przodkach Watusi, już prawie czystej rasy, ale nie do końca. Te niebieskie oczy, niezwykłe, działają na dziewczyny. 

– Jesteś piękny Heffalumpie, powinienem się z tobą ożenić.

– Grr.

– Ołłłł, mój kark. Najgorzej jest zawsze z karkiem, zauważyłeś? I z lewym okiem.

Heff leniwie kartkuje Anatomię Melancholii i pogwizduje jakiś kawałek Randy’ego Westona. Pyta mimochodem:

– Pojedziesz ze mną na Kubę w czasie letnich wakacji?

– Proszę, nie organizuj mi życia jak matka. Powinieneś zresztą już wyrosnąć z maniakalnego poszukiwania przygody. Mamy rok ’58, a nie 1922.

– Tam przynajmniej coś się dzieje. Mówią o rewolucji, chcą wykopać tego szaleńca Batistę. 

– I tak nie mógłbyś zapuścić brody, więc co to za układ? Och, moja głowa tego nie wytrzyma. Puścisz Milesa? Masz coś Milesa? Coś, co ukoi obolałą korę mózgową? Oł. – Dźwignął się do pozycji siedzącej i spojrzał na obrzmiałe odbicie w pękniętym lustrze, wiszącym po drugiej stronie śmierdzącego pokoju. Nie patrz. Śmierć. Poranki są zawsze najcięższe. Heff posłusznie zakładał płytę na talerz pożyczonego gramofonu, pieszcząc dłonią pokrętło wzmacniacza Heathkit. Obok lampy, która posłużyła do suszenia wczorajszych jointów stała na wpół opróżniona buteleczka paregorica i zakraplacz. 

Gnossos wstał niepewnie i wysunął język, wdychając powietrze. Otrzepał resztki kłaków, w których przespał noc, nagi, drapiąc się po mosznie, pokuśtykał przez pokój do zlewu. Spryskał oczy zimną wodą, którą zwilżył koniuszki palców, zamrugał z trudem i zaczął pakować do plecaka dowody przestępstwa. Muszę udobruchać Matkę-Kościół, być zapuszkowanym przez księdza to naddatek ironii. Pstrykając palcami odwrócił się w stronę głośnika i zobaczył zmiętego penisa. Kiedy się poruszył zrozumiał, że to jego własne odbicie. 

– Jezu, załóż coś na siebie – Heff rzuca mu czarny szlafrok. – Twoje ciało to obsceniczne świadectwo deprawacji. 

– Stary, wielkie słowa bez znaczenia. 

– No to zepsucia. Jak u diabła udaje ci się w ogóle namówić kobiety na miłość, niepojęte. – Odgłosy ulicznego ruchu, świat się kręci.

– Nie namawiam. Po prostu je pukam. Wciąż jestem dziewicą. Dopiero zacznę się kochać, rozumiesz? 

Grzeczne pukanie do drzwi.

– Jezu, to ON.

Heff podrywa się z bujanego fotela. 

– Połóż się gdzieś, szybko. I na miłość boską, zawiąż szlafrok.

Pappadopoulis zawinął się we frotę i wskoczył na zmordowaną kanapę, z której odpadały płaty skórzanego obicia. Heffalump zarzucił na niego wojskowy koc, owinął i nim podszedł do drzwi dopilnował, by złożył ręce w modlitewnym geście. Monsignor Putti stał zdenerwowany, trzymając krótkimi, grubymi palcami teczkę z czarnej, świńskiej skóry. Wszedł i zatrzymał się czekając, aż ktoś pomoże mu  zdjąć ciężki płaszcz. 

 

 

 

7

 

 

Deszcz spadł nagle ulewnymi strugami, rozładowując nisko zawieszone chmury. Gnossos i Heffalump rzucili się do ucieczki, sprintem pokonali kilka ostatnich jardów dzielących szosę od stodoły, wypatrując przez porywy wiatru, czy trafili we właściwe miejsce.

Stali trzęsąc się pod łukowatymi drzwiami, przytupując i ocierając twarze z wilgoci. Nad ich głowami z okien sączyło się ciepłe, pomarańczowe światło, które przedostawało się na zewnątrz, mimo rozwieszonych zasłon z grubej juty. To na pewno lampy rozstawione na podłodze, oświetlają ściany, szpanerski wystrój, przewidywalny. Tak jak opisywał Mojo, stodoła znajdowała się obok Dairy Queen, czyli, o ironio, w pobliżu maszyn do robienia lodów. Przysadzisty, czworokątny budynek z gigantycznym waniliowym rożkiem umieszczonym na spadzistym dachu, wejścia zabite deskami wyglądały na dawno nieużywane i zapomniane. Zdeformowane, szklane jajo, porzucone tuż po złożeniu, bezceremonialnie upuszczone na ziemię przez jakieś wielkie, aluminiowe ptaszysko.

– Strefa zero – powiedział Heff strzepując krople wody z przemoczonej kurtki. 

Gnossos skinął głową, szukając czegoś, czym mógłby wytrzeć włosy. Popatrzył na samochody zaparkowane przy drodze. Dużo ich, ustawione byle jak, wyglądają, jakby też urządziły sobie imprezę. Mikrobus przestawiono na suchy skrawek ziemi pod gęsto rosnącymi klonami, bezpieczna pozycja, prawie niewidoczny, śnieg odgarnięty, gotowość do ucieczki. Przezorny, stary cwaniak, lata praktyki, Erynie nigdy nie zasypiają. Jak się przedstawić? Green Arrow, Billy Baston? Chyba najlepszy będzie Plastic Man, szybka metamorfoza i zostać wersją Mingusa, poczuć krystaliczne wibracje w żyłach, igiełki wbijają się w mózg, reinkarnacja papużki nierozłączki, funk na trzy czwarte w bujanym fotelu.

Wspięli się na poddasze po sfatygowanych, ale starannie wyszorowanych drewnianych schodach i stanęli przed ciężkimi, dębowymi drzwiami. Wszystko wyglądało zbyt czysto jak na stodołę, zapach środków dezynfekujących, brak wiejskiego smrodu, żadnych śladów po starej słomie. Ze środka przytłumiony gwar imprezy, nagłe kaskady śmiechu, dźwięk szkła. Słaby, a potem coraz mocniejszy zapach palonej marychy. Heff pociągnął nosem.

– No, stary.

– Ta – powiedział Gnossos – też to poczułem. 

Krzepiący aromat orzechów i spalanych, jesiennych liści. 

– Na dole jest mnóstwo samochodów, skąd on wytrzasnął tyle ludzi?

– Kto wie, może zatrudnił firmę od PR.

Rozsuwane, dębowe drzwi, osadzone na ciężkich rolkach, otwierali je we dwóch. Za nimi znajdował się mały przedsionek, rodzaj wiatrołapu, a dalej kolejne drzwi, tym razem zwyczajne, przez które można było wejść na imprezę. Gnossos przyłożył do nich ucho, poczekał na kolejny wybuch śmiechu, wzruszył ramionami i wszedł do środka. 

W pierwszej chwili nie mógł nic zobaczyć przez unoszącą się w powietrzu przydymioną, spolaryzowaną mgłę. Heff wszedł za nim, potknął się, zmrużył oczy, dłonią odganiał dym sprzed twarzy.

– Łoł – powiedział. 

Mrowie zombiaków.

Z jednej ściany poddasza usunięto tynk i oczyszczono ją, odsłaniając stare cegły. Gnossos pobieżnie obejrzał coś, co mogło być płaskorzeźbą albo spękanym fryzem, a potem przezornie spojrzał w górę. Nad nim znajdował się świetlik, szklane kasetony popstrzone kawałkami różnokolorowego, przezroczystego plastiku. Stropowe belki, stare, ale nie zabytkowe, pewnie postarzone bejcą, rzeźbiony dłutem ornament, sprytna robota, tworzy nastrój. Na środku pomieszczenia, na jedwabnej poduszce siedział w kucki włochaty człowieczek w podkoszulku, w zwiotczałych dłoniach trzymał gitarę. Obok, na mosiężnej skrzynce, stały bulgoczące nargile. Jeden z ustników tkwił pomiędzy jego wargami. Wypchane słomą materace na podłodze pokrytej odbitkami indiańskich rycin i jutowymi workami w kolorze palonej sjeny, na materacach zombiaki. Japońskie bambusowe maty, tu i tam poduszki z gumowej gąbki, poplamione napojami, rozgniecionymi owocami i śladami rozrzutnie uprawianej miłości. Na poduszkach zombiaki z mikrobusu Mojo, opierają się o ceglaną ścianę, wylegują się na pilśniowych płytach, zaciągają się dymem z nargili. Bliźniacze wampirzyce z egipskim makijażem klęczą przy głośniku wielkości lodówki i nasłuchują przyciszonych dźwięków. Pary tańczą na gołej podłodze, właściwie nie tańczą, a podrygują przestępując z nogi na nogę, zogniskowani wokół łączącego ich centrum, ocierają się o siebie.

– Przytulna, domowa atmosfera, prawda?

– Rozkoszna.

Ale coś tu nie gra, czegoś brakuje. W zadymionym powietrzu za mało prawdziwej energii, za dużo potencjalnej. Zbyt wielu studentów, wyprostowani jak trzciny, palą zwykłe, niewinne papierosy. Z pewnością wiedzą? Ta cycata, tańczy z tym, jak mu tam, redaktorem. Lumpers, Judy Lumpers. I ten Meksykaniec w kowbojskiej koszuli z cekinami. Oni nie mogą tym kręcić. Orgia?

– Do czego to zmierza? – zapytał Heff, odgadując jego myśli.

– Nie wiem, może trafiliśmy na niewłaściwą imprezę. – Ale nagle zrozumiał. Mojo, ubrany tak samo jak poprzedniego poranka, z aktówką przytroczoną do nadgarstka za pomocą skórzanego pejcza, prowadził przez mgliste opary dziewczynę, w stronę drzwi po przeciwnej stronie poddasza. Kiedy ich zobaczył, dziewczyna przechodziła już przez próg i Gnossos nie był w stanie jej rozpoznać. W tej właśnie chwili skończyła się płyta i zombiaki znieruchomiały, wszystkie głosy umilkły, jakby zabrakło im tła innych dźwięków. Mojo nie zorientował się, że zapadła cisza i wypowiadał słowa z równą mocą. Z kieszeni tweedowej marynarki wyciągnął cienkiego skręta i poczęstował nim dziewczynę stojącą po drugiej stronie małych, metalowych drzwi. Wyciągnęła przez próg gruźliczą dłoń, a jego drżący, podniecony głos wyraźnie zabrzmiał w ciszy.

– To jak z pocałunkiem, moja droga, trzeba przyłożyć sprośne usta i ssać. 

Rozległy się chichoty i krótki, urywany śmiech. Mojo uśmiechnął się nerwowo ukazując brak zęba i szybko, jak łasica, wślizgnął się do środka. Drzwi zamknęły się, puszczono kolejną płytę i rozmowy potoczyły się w normalnym tonie. Mimo to Gnossos wyłowił charakterystyczny, jednoznaczny w swej wymowie trzask blokady zamka. 

Odwrócił się, żeby porozmawiać z Heffem, ale ten gapił się z przerażeniem na ceglaną ścianę. Gnossos też spojrzał w tamtą stronę. Żrący dreszcz przebiegł jak elektryczny wąż przez gęste płyny jego trzewi. Frez na ścianie nie był frezem. 

To była małpa, czepiak. 

– Proust – powiedział Heap, który zmaterializował się obok nich.

Obaj aż podskoczyli.    

– Co?

– Tak się nazywa. Małpa.

– Proust? – spytał Heff.

– Jest astmatykiem, nie lubi towarzystwa. Ma słaby pęcherz, nie podchodźcie za blisko. 

Nie ma głupich, ptysiu, przemknęła myśl, Gnossos łapie się za krocze, żeby odegnać zły urok.

 

 

1.

(…)

Wszędzie te złote dziewczyny, które kupują smakołyki w Lairville. Nawet w trzaskający mróz przebiegają w podskokach w trampkach, grubych skarpetkach i pastelowych płaszczach przeciwdeszczowych. Pokolenie jak spod sztancy, Wielki Biały Odlewnik leży na wspaniałym łożu i uśmiecha się szeroko, gdy płynny metal zastyga w formie. Lecz on nie zna moich miechów; jednak jest ktoś, kto sapiąc będzie dmuchał. Studentki drugiego roku w nowych żakiecikach, jak z rozkładówek sobotnich czasopism, które ukazują się w czwartki. Zeszyty w nowych okładkach z kampusowych sklepików, suwaki logarytmiczne dyndające w skórzanych etui jak pałasze w pochwach, świeżo wyprane bawełniane spodnie, krochmal wciśnięty w ostre jak brzytwa kanty, dopięte koszule pod pulowerami w serek, niebieskie oczy zezujące na wszystkie strony, odurzone zsyntetyzowanymi witaminami dla humanoidów, jedna pastylka dziennie, sok pomarańczowy Tropicana, świeże wiejskie jajka, homogenizowane serki Krafta, kartony wzbogaconego w wapń mleka, Cheerios z dojrzewającymi na słońcu bananami, kurczak panierowany w płatkach kukurydzianych, lody z gorącą polewą, piwo korzenne z lodami z Dairy Queen, cheesburgery, kukurydziane puree, ekstrakt z ryboflawiny, drożdże piwne, masło orzechowe, zapiekanki z tuńczyka, naleśniki z podróbką syropu klonowego, steki z karkówki, okazyjne homary z Maine, herbatniki Social Tea, odtłuszczone kiełki pszenicy, proteinowy koncentrat Kellogga, fasolka szparagowa cięta, pieczywo tostowe, syrop czekoladowy Bosco, mrożony zielony groszek Birds Eye, siekany szpinak, smażone krążki cebuli, sałata escarole, gulasz z soczewicy, kurze podroby, ciasteczka orzechowe Pecan Sandies, kokosowe batoniki Almond Joys, aureomycyna, penicylina, anatoksyna tężcowa, szczepionka przeciw ospie, Alka-Seltzer, aspiryna, maść Vicks VapoRub, dezodorant w sztyfcie, spray do nosa Super Anahist, Dristan na katar i przeziębienie, miliardy stóp sześciennych zdrowego, odświeżonego powietrza, zdatnego do oddychania, i jeszcze wiele innych produktów naturalnych i cudownych wynalazków przeznaczonych dla Człowieka Zachodu. Ach, ta potrzeba dobrej woli i wymuszona pewność siebie tych, którzy nie są cisi, ale tak czy owak odziedziczą Ziemię.

Przypomniał sobie ostatnie Boże Narodzenie z Heffem. Meksykańska trawka i martini w koktajlowych kieliszkach, kradzież samochodu bractwa Delta Phi na wielkim ochlaju korporacji, wspólnie jadą obejrzeć importowany żłóbek w Richmond, przez prawie pół godziny gapią się na stojące wokół wysokie figury i słuchają gregoriańskich chorałów z głośników umieszczonych nad głowami. Jeden z pasterzy coś jakby patrzy koso.

Heff, stary, jarzysz Sebastiana?

Że co?

Tego kosookiego gościa, pasterza. Z tyłu, za staruszkiem Świętym Józefem.

A tak. Jasne, gapi się krzywo.

To niegrzecznie, nie?

Czy ja wiem?

On widzi podwójnie, kumasz?

Taa.

Widzi dwa małe Dzieciątka Jezus.

Zgadza się.

To nie w porządku.

Tak?

Dwa małe Jezuski, rozumiesz, Chryste, to ci dopiero katolicki paradoks. 

Czaję, Paps.

Musimy się pozbyć jednego, trzeba to naprawić. 

Pappadopoulis podnosi gipsową figurkę Dzieciątka i wsadza pod parkę, jakby to była butelka drogiego szampana. Odwracają się obojętnie i spokojnym krokiem zmierzają do samochodu, zaparkowanego pod znakiem zakazu postoju. Potem siedzą przy uruchomionym silniku.

Wiesz co, Heff? Dziewica Maryja widziała całą akcję. 

Zajarzyła?

Mamy kłopoty.

Bierzemy ją. 

Heff zabiera figurę Maryi zza żłóbka, wraca niezdarnie do samochodu, ciężko drobi nogami. Posążek wylatuje w powietrze, zatacza niski łuk, rozbija się na kamieniu, głowa odpada i toczy się w dół ulicy. 

Paps, stary, trochę ją poniosło.

Taa, schowaj resztę do kieszeni.

Jadą przez zaciemniony kampus w stronę Harpy Creek, Pappadopoulis pieści figurkę Dzieciątka, szczypie je pod brodą, wsuwa mały palec w pępek, maca pieluchę założoną na wypadek kupki. Zatrzymują się na moście i przechodzą na drugą stronę. 

A teraz misie-patysie, stary Heffalumpie.

Ostrożnie, nie rozwalmy mostu.

Ucałowali posążki i jeden po drugim rzucili w śnieżną pustkę. Poleciały i zwaliły się na leżącą w dole zamarzniętą gardziel. Nasłuchują, odgłosy uderzenia, dwa stłumione trzaski.

Wracamy po Sebastiana, Paps? Całkiem możliwe, że zobaczył czterech, a nie dwóch porywaczy. 

Bierzmy go.

Uprowadzony pasterz stał na różowym laminowanym blacie w Guido’s Grill, a wszyscy stali dookoła, śpiewali kolędy i wznosili toasty do kosookiej figury. Heff chichocząc układał słowa własnej wersji:

Cicha noc,

Świetna noc… 

Świetna noc. A właśnie:

– Fitzgore, miałeś już jakąś dupę z ivy league?

– Jezu Chryste, zadajesz obezwładniające pytania.

– Byłem w podróży, stary, to było jak misja, widziałem pożary i pomór, znaki wielkiej zarazy. Jestem Wolny.

 

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje