Japończycy, Koreańczycy i Chińczycy nie tylko ze sobą sąsiadują, ale też należą do jednej wielkiej konfucjańskiej rodziny. W sferze kulturowej łączy ich bardzo wiele, a przyjazne stosunki mogą im przynieść mnóstwo korzyści. Dlaczego więc pałają do siebie taką nienawiścią?
Michael Booth, dziennikarz i autor wielu bestsellerów, rusza w podróż po Azji Wschodniej, by zbadać przyczyny wzajemnej wrogości trzech azjatyckich tygrysów. Okazuje się, że wszystko może być źródłem konfliktu: przynależność terytorialna wysp, wojenna historia, kontrowersyjne pomniki, eskalacja zbrojeń, a nawet… zła dekoracja deseru.
Japonia, Chiny i Korea… to barwna, sugestywna i niezwykle zabawna książka, będąca połączeniem relacji z podróży z zarysem historii i polityki tamtego regionu. Do lektury nowej książki Michaela Bootha zaprasza Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. My natomiast zachęcamy do lektury premierowego fragmentu publikacji:
Źródłem problemu były dwie maleńkie kropeczki z błękitnego lukru, każda o średnicy niespełna milimetra. Stanowiły one element dekoracji deseru – wyglądającego całkiem apetycznie musu z mango – o dźwięcznej nazwie Wiosna Narodów, który – jak zapowiedziano – miał być podany podczas uroczystego obiadu na cześć przywódców Korei Północnej i Południowej. Kropeczki były ledwie widoczne, ale Japończycy je wypatrzyli i nie kryli niezadowolenia.
„Jest to wysoce niefortunne i nie do przyjęcia” – stwierdził rzecznik japońskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kiedy informacja o nieszczęsnych kropeczkach wyciekła do mediów przed historycznym spotkaniem w kwietniu 2018 roku. „Poprosiliśmy, aby nie podawano tego deseru”.
Japończycy złożyli oficjalną skargę i domagali się usunięcia musu z menu, lecz ich starania nie zdały się na nic. Podczas uroczystego obiadu prezydent Republiki Korei Moon Jae-in i przywódca Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej Kim Dzong Un powitali deser gorącymi oklaskami.
Przyczyną oburzenia Japończyków było to, że kropki, stanowiące element czekoladowej mapy Półwyspu Koreańskiego, wyobrażały grupę spornych wysp, a raczej kilka wystających z wody skał położonych w odległości 280 kilometrów od wschodniego wybrzeża Korei Południowej. W Korei noszą one nazwę Dokdo, w Japonii – Takeshima, w krajach anglojęzycznych zaś znane są jako Liancourt Rocks. Japonia i Korea Południowa od dawna toczą zaciekły spór o ich przynależność terytorialną. Koreańczycy opierają swoje roszczenia na wzmiankach w dwunastowiecznej kronice Epoki Trzech Królestw – Samguk sagi. Japończycy natomiast utrzymują, że wysepki od stuleci stanowią bazę japońskich rybaków, i podkreślają, że roszczenia Korei Południowej zostały odrzucone przez Amerykanów podczas konferencji pokojowej w San Francisco w 1951 roku.
Mimo że w czasie gdy wydawano uroczysty obiad dla przywódców obydwu Korei, ich kraje, praktycznie rzecz biorąc,znajdowały się w stanie wojny i choć jeden z owych przywódców był despotą, który zagrażał bezpieczeństwu w Azji Wschodniej oraz odpowiadał za śmierć tysięcy obywateli swego kraju, co do jednej kwestii byli całkowicie zgodni.
Japończycy mogą się wypchać.
Dla Koreańczyków, zarówno tych z Północy, jak i z Południa, dwie kropeczki z lukru były symbolem buntu przeciwko ich dawnemu ciemięzcy, dla Japończyków zaś niepotrzebną prowokacją; dla Chińczyków, którzy z całą pewnością pilnie śledzili przebieg wydarzeń, stanowiły zapewne krzepiącą oznakę nieustającej wrogości między ich dwoma sąsiadami, jako że silne przymierze japońsko-koreańskie stanowiłoby poważne zagrożenie dla Pekinu.
Śledziłem rozwój wydarzeń, siedząc przed telewizorem w pokoju hotelowym na Tajwanie, pod koniec mojej podróży po tym wstrząsanym konfliktami regionie. Dzięki temu, co zobaczyłem i czego się dowiedziałem o jego historii, rozumiałem całkiem dobrze symboliczne znaczenie owego deseru. Kiedy myślałem o dwóch kropelkach lukru, widziałem dziesiątki milionów martwych, niewinnych ludzi, widziałem zniszczenie miast i upadki imperiów, „obiadowej” dyplomacji, z premedytacją ujawnili nazwę deseru i udostępnili profesjonalnie wykonane zdjęcia, wiedząc doskonale, że rozsierdzi to Japończyków. Kilka miesięcy wcześniej podczas oficjalnej wizyty w Seulu Donald Trump zajadał się przystawką z krewetek wyhodowanych na Dokdo. Trump nie zdawał sobie sprawy z symboliki owych krewetek, ale Japończycy byli jej w pełni świadomi. I nieźle się wkurzyli. Widziałem ucisk, okupację, wyzysk i, przede wszystkim, jątrzącą się nienawiść, która w każdej chwili mogła wybuchnąć iprzekształcić się w niszczycielską wojnę regionalną o trudnych do przewidzenia konsekwencjach dla całego świata.
Czemu więc narody Azji Wschodniej nie mogą żyć w zgodzie? Jak głęboko sięgają korzenie wrogości między Japonią, Koreą i Chinami i co ją nadal podsyca? Czyim interesom służy sabotowanie pokoju między trzema azjatyckimi tygrysami? Oto zaledwie kilka spośród mnóstwa pytań, które skłoniły mnie do odbycia tej wyprawy do regionu świata, który fascynuje mnie przez całe moje dorosłe życie. Mogłoby się wydawać, że harmonijne relacje przyniosłyby Chinom, Korei, Japonii, a także czwartemu tygrysowi – Tajwanowi – same korzyści: rozkwit gospodarczy, wymianę kulturalną i technologiczną, wszechstronny postęp i pokój, a jednak kraje te nieustannie balansują na granicy poważnego konfliktu. Zdaniem wielu obserwatorów, jeżeli dojdzie do wybuchu trzeciej wojny światowej, najprawdopodobniej rozpocznie się ona tutaj, być może poprzedzona rozruchami w Korei Północnej albo konfrontacją czy też jakimś incydentem w Cieśninie Tajwańskiej, która od dawna jest uznawana za najgroźniejszy punkt zapalny na świecie. Choć równie dobrze konflikt może się rozpocząć od jakiegoś głupstwa, które ktoś zrobi na Dokdo.
Co kilka miesięcy dochodzi do sporów dyplomatycznych między tymi krajami, protestów społecznych na ulicach Seulu, Pekinu, Tajpej albo Tokio, nakładania sankcji gospodarczych, przepychanek militarnych. Przywódcy polityczni i dyplomaci, pozornie nie licząc się z konsekwencjami, sięgają po coraz ostrzejszą retorykę, co wywołuje adekwatne reakcje ich wyborców, reszta świata zaś reaguje pobłażliwym westchnieniem, przewidując, że wszystko jak zwykle rozejdzie się po kościach. A tymczasem napięcie stale narasta. Chiny szybko organizują największe na świecie siły zbrojne, a ich marynarka wojenna dominuje na oceanach regionu; rządzący Japonią dążą do obalenia jej pacyfistycznej konstytucji, co umożliwiłoby temu krajowi budowanie agresywnego potencjału militarnego; jednostronna deklaracja niepodległości Tajwanu niemal na pewno sprowokuje Chiny do inwazji, co teoretycznie może doprowadzić do zaangażowania w ów konflikt Stanów Zjednoczonych, jako że w tamtym regionie stacjonują dziesiątki tysięcy amerykańskiego personelu wojskowego. Nie wolno także zapominać o Małym Rocket Manie z Pjongjangu, który ponoć stale trzyma swoje tłuste paluchy niepokojąco blisko nuklearnego guzika. Wzajemne animozje we wschodniej Azji nie ograniczają się jednak tylko do rządów i przywódców wojskowych. Nienawiść – prawdziwa, instynktowna, ślepa nienawiść – nieprzerwanie tli się w ludziach, eksplodując od czasu do czasu aktami przemocy.
W 2012 roku w chińskim mieście Xi’an w prowincji Shaanxi pięćdziesięciojednoletni Li Jianli został wywleczony ze swego samochodu i pobity niemal na śmierć przez rozwścieczony tłum, który wyległ na ulice, aby protestować przeciwkoznacjonalizowaniu przez rząd Japonii kilku innych spornych skalistych wysepek, w tym wypadku wysp Senkaku – nazywanych w Chinach, które roszczą sobie do nich prawo, wyspami Diaoyu – położonych między Tajwanem a Okinawą.
Pan Li nie był nawet Japończykiem – wystarczyło, że jechał japońskim samochodem. Ambasador Japonii w Chinach miał więcej szczęścia, salwował się bowiem ucieczką, kiedy w tym samym tygodniu jego samochód został zaatakowany na ulicy w Pekinie.
Niektóre protesty ludności są organizowane co tydzień. Podczas mojej podróży spędziłem nieco czasu w towarzystwie kilkuset osób, które zgromadziły się przed ambasadą Japonii w Seulu, aby demonstrować przeciwko seksualnemu wykorzystywaniu kobiet przez japońskich żołnierzy w czasie drugiej wojny światowej; demonstracje te odbywają się w każdą środę od 1992 roku. Znaczną część uczestników stanowili uczniowie. Można się spodziewać kwiecistej antyjapońskiej retoryki ze strony reżimu Korei Północnej, ale jakim cudem gniew wywołany wydarzeniami sprzed ponad siedemdziesięciu lat jest nadal żywy wśród młodych Koreańczyków z Południa? Kto go podsyca i dlaczego? Nienawiść Koreańczyków do Japończyków jest odwzajemniana, przynajmniej przez część obywateli Japonii. Kiedy na wcześniejszym etapie podróży odwiedziłem Jokohamę, natknąłem się na konwój czarnych miniwanów wyposażonych w megafony, z których wylewały się potoki obrzydliwych inwektyw pod adresem Koreańczyków. Nie był to bynajmniej pierwszy raz, kiedy zdarzyło mi się obserwować coś takiego w Japonii. Od wielu lat najrozmaitsze frakcje prawicowe wychodzą na ulice, aby grozić i obrażać mniejszości etniczne, przede wszystkim w Osace, gdzie żyje najliczniejsza społeczność koreańska. Cóż takiego Japończycy mieli do zarzucenia Koreańczykom? Czy były to tylko demonstracje zorganizowane w odwecie, czy też naprawdę nienawiść jest głęboka po obu stronach Morza Japońskiego?
Japonia nie jest zaangażowana we wszystkie spory, mają one bowiem różnorodne konfiguracje. Przykładowo instalacja amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej na polu golfowym pod Seulem w 2017 roku rozdrażniła Pekin i w konsekwencji doprowadziła do natychmiastowego, gwałtownego i katastrofalnego dla południowokoreańskiej gospodarki spadku ruchu turystycznego z Chin do Seulu. Mimo że pociski rakietowe miały stanowić odpowiedź na agresywną postawę Korei Północnej, Chiny poczuły się zagrożone obecnością amerykańskiej technologii militarnej w jeszcze jednym miejscu w bezpośrednim sąsiedztwie swoich granic i zemściły się na sąsiedzie, wprowadzając nieoficjalne, dotkliwe sankcje gospodarcze.
Korzenie owej nienawiści i konfliktów tkwią w historii tego regionu, która od schyłku XIX wieku jest pasmem najpaskudniejszych okropności, jakie ludzie mogą sobie zgotować nawzajem: wojen, masakr, masowych gwałtów, ataków z użyciem broni chemicznej albo bomb zapalających, totalitaryzmu, głodu, zniszczenia, prześladowań politycznych, tortur i atomowej hekatomby. Pamięć o nich wszystkich jest wciąż żywa w świadomości zbiorowej.
W tej części świata – poza oficjalnymi obchodami i uroczystościami upamiętniającymi w rodzaju tych, które odbywają się w Hiroszimie – pamięć historyczna przybiera wiele innych, nierzadko kontrowersyjnych i pogłębiających podziały form. Zanim wyruszyłem w podróż, wiedziałem na przykład, że w samym sercu Tokio znajduje się świątynia Yasukuni, w której obywatele Japonii,w tym także, od czasu do czasu, premierzy jej rządu, oddają hołd zbrodniarzom wojennym na równi z tysiącami innych Japończyków,którzy zginęli za ojczyznę. Wydawało mi się to dziwne i niesmaczne, nie dawało jednak większego pojęcia o całej złożoności destrukcyjnych relacji w tamtym regionie. Wiedziałem również, że ponad siedemdziesiąt lat po zakończeniu drugiej wojny światowej Chiny i Korea Południowa nadal domagają się od Japonii przeprosin za zbrodnie wojenne. A przecież zarówno japońscy premierzy, jak i sam cesarz wielokrotnie przepraszali swoich byłych wrogów, nie szczędząc wyrazów „skruchy” i „głębokiego żalu”. Czyżby wowych deklaracjach pobrzmiewała nuta nieszczerości, słyszalna tylko dla Koreańczyków i Chińczyków, która sprawiała, że nigdy nie brali skruchy Japończyków za dobrą monetę?
Książkę Japonia, Chiny i Korea w dobrej cenie kupić można poniżej: