Przełęcz to pierwsza polska powieść inspirowana słynną tragedią na Przełęczy Diatłowa, która do dziś pobudza wyobraźnię. I wciąż rodzi strach.
Jedna z największych zagadek kryminalnych ZSRR nadal wywołuje ogromne emocje. Zimą 1959 roku grupa doświadczonych wspinaczy wyrusza w góry Uralu Północnego. Bazę opuszcza dziewięcioro turystów. Nie wraca nikt. Przez lata powstały dziesiątki teorii spiskowych, ale to, co wydarzyło się naprawdę na zboczu góry Chołatczahl, nie zostało wyjaśnione do dziś.
Krzysztof Domaradzki, zainspirowany tymi wydarzeniami, opowiada mrożącą krew w żyłach historię kryminalną. Ponad sześćdziesiąt lat po tragedii prywatny detektyw Żenia Kowalczuk i prawniczka Anna „Uzi" Gamowa dostają zadanie od wysoko postawionego polityka: mają odtworzyć przebieg wyprawy i odkryć winnych śmierci turystów. Jednak ludzie, którzy przez lata zatajali fakty o tragedii, zrobią wszystko, by świat nie poznał prawdy.
Wątek współcześnie prowadzonego śledztwa przeplata się z historią uczestników wyprawy. Kogo się bali? Plemienia Wortów, które ukradkiem ich obserwowało? Tajemniczych mężczyzn spotkanych w trakcie wspinaczki? A może wróg czyhał tuż obok, w namiocie?
Przełęcz to nawiązujący do prawdziwych wydarzeń thriller, który opowiada o jednej z najbardziej wstrząsających tajemnic XX wieku.
Krzysztof Domaradzki sprawnie splata historyczne fakty i teorie spiskowe, tworząc powieść kryminalną, którą czyta się na jednym oddechu.
- recenzja książki „Przełęcz"
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Literackie. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Przełęcz. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
23 STYCZNIA 1959 WIKTOR
— Pomyślcie o tym jak o nietypowych wakacjach. — Wiktor nie był nadzwyczajnym mówcą, ale potrafił sprawnie przekazywać komunikaty. Jasno, zdecydowanie, nie owijając w bawełnę. — Spędzimy kilkanaście dni w nieprzyjaznych zimowych warunkach. Temperatura będzie się wahała od minus dziesięciu do minus czterdziestu stopni, ale odczuwalna może być znacznie niższa, ze względu na huraganowe wiatry. Na początku trasy będą osłaniać nas drzewa, gdy jednak dotrzemy w wyższe partie gór, skończy się sielanka.
Wiktor zwołał odprawę w stołówce akademika przy Politechnice Niestierowskiej, którą już wkrótce zamierzał ukończyć — i to z jednym z najlepszych wyników na roku. Na uczelni poznał większość uczestników wyprawy, którzy albo — tak jak on — byli w trakcie nauki, albo cieszyli się statusem świeżo upieczonych absolwentów. Ustawili się w półokręgu. Wystrojeni w najgrubsze kurtki, jakie znaleźli w szafach, w najcieplejsze buty, jakie dostali od rodziców albo pożyczyli od kolegów, w tyle par kalesonów, ile tylko udało im się wcisnąć pod spodnie. Zwarci, gotowi i obładowani sprzętem zapakowanym do kilkudziesięciokilogramowych plecaków. Jakby wybierali się na koniec świata. Co zresztą nie było tak dalekie od prawdy.
— Jesteśmy przygotowani na najtrudniejsze warunki — kontynuował Wiktor. — Mamy odpowiednie stroje, spory zapas jedzenia, piecyk, sprzęt narciarski. Niczego nie powinno nam zabraknąć. Nie jesteśmy przygotowani tylko na to, czego nie da się przewidzieć.
— Na przykład na menka — rzucił Leon Simakow. — Wielkiego kudłatego skurwiela z lasu.
Leon rozbawił zgromadzonych, co odnotował z satysfakcją, zerkając na twarze kolegów — zawsze się upewniał, czy ludzie rechoczą z jego żartów. Tylko Wiktor pozostał niewzruszony i skarcił Leona wzrokiem. Tak jak karcił wszystkich, którzy nie potrafili zachować powagi wtedy, kiedy w jego mniemaniu była niezbędna. Czyli przez większość czasu.
— Menkiem bym się nie martwił, ale w górach żyje trochę dzikich zwierząt — odparł. — Renifer mógłby nas uratować, gdyby z jakiegoś powodu skończyło się jedzenie. Ale już niedźwiedź, zwłaszcza polarny, który przez pomyłkę zapędził się na południe, stanowiłby problem.
— Nie mamy broni — zauważył Marat Gołubiew. — Co zrobimy, jeżeli trzeba będzie przepędzić albo upolować jakieś zwierzę?
Marat stanowił przeciwieństwo wesołego i nieustannie dowcipkującego Leona. Był wysoki, dobrze zbudowany, skryty i poważny. Poważniejszy nawet od Wiktora. W dodatku zajmował się poważnymi sprawami z zakresu fizyki jądrowej, które mało kto rozumiał, z absolwentami politechniki włącznie. Był największym introwertykiem w grupie. Zabranie głosu na forum musiało go sporo kosztować. I musiało być dla niego ważne.
— Miejmy nadzieję, że broń nie będzie nam potrzebna. — Wiktor wyjął dłonie z kieszeni. — Planujemy trzymać się w grupie, więc jest mało prawdopodobne, by jakiekolwiek zwierzę nas zaatakowało. Ale oczywiście powinniśmy się z tym liczyć. W razie czego muszą nam wystarczyć noże. A co z miejscowymi? — dopytywał się Leon.
— Nimi nie musimy się przejmować. Wortowie to pokojowi ludzie.
— Słyszałem od kumpla, że lubią wywar z muchomorów. Piją go podczas jakichś szamańskich obrzędów, a potem naćpani biegają po lesie.
Po stołówce znów poniósł się stłumiony śmiech.
— Być może — odparł Wiktor. — Ale mogę się z tobą założyć, że jeśli spotkamy jakiegoś Worta, prędzej będzie speszony naszą obecnością niż nawalony. To, że ci ludzie żyją z dala od cywilizacji, nie oznacza, że są dzikusami. Ja bym się ich nie obawiał.
— A jest w ogóle coś, czego się boisz? — zapytał Leon.
Wiktor musiał się dłużej zastanowić. W żaden sposób nie łączył tej wyprawy z jakimkolwiek zagrożeniem życia. Wiedział, że jeśli wszyscy dostosują się do jego planu, nic im nie grozi. Choćby miała na nich spaść plaga nieszczęść.
— Pogody — odpowiedział. — Wichury i śnieżyce mogą nas spowolnić. Sprawić, że przesiedzimy kilka dni w namiocie, czekając na poprawę warunków. Ale jeśli czegoś fundamentalnie nie spieprzymy, wrócimy stamtąd w jednym kawałku. — Przebiegł wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Ufali mu. Wierzyli, że to on jest ich głównym zabezpieczeniem. — No i musimy uważać, żeby się nie pozagryzać.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Przełęcz. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: