Jak dobrze znasz swych najbliższych? A samego siebie? „Ktoś tak blisko" Wojciecha Wolnickiego

Data: 2024-03-11 10:21:33 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 19 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Tulpa - równoległa osobowość, którą wyróżnia samoświadomość oraz niezależność od osoby, która wykreowała ją w swoim umyśle. Bywa określana jako ,,wymyślony przyjaciel", jednak w miarę rozwoju zaczyna podejmować własne decyzje oraz wysnuwać samodzielne wnioski.

Jacek jest początkującym literatem. Tworzy w cieniu utalentowanego brata, Mariusza Tylka - uznanego autora kryminałów, założyciela krakowskiej grupy pisarskiej, który w niewyjaśnionych okolicznościach został zamordowany we własnym domu. W drugą rocznicę śmierci Mariusza życie tracą dwie osoby. Co zastanawiające... zostają zamordowane w sposób opisany w książkach stworzonych przez członków pisarskiego stowarzyszenia. Jedną z ofiar jest partnerka Jacka, drugą znajoma jego brata. Śledztwo w sprawie śmierci poczytnego pisarza zostaje wznowione i rozszerzone o nowe wątki. Prowadzą je inspektor Biernacki i prokurator Świetlik. Panowie się nie lubią, a ich konflikt wpływa na nieskuteczny przebieg dochodzenia. Jacek na własną rękę usiłuje odkryć prawdę. Wspiera go detektyw Robert Kortz - wymyślony bohater książki Tylka, który staje się jego alter ego, a z czasem... niezależną jaźnią.

– Z całą odpowiedzialnością i pełnym przekonaniem twierdzę, że to jedna z najlepszych powieści, jakie czytałem w ostatnim czasie. Ujął mnie ten porządnie skrojony, stylowy i nieoczywisty kryminał, napisany ze swadą, lekkim i równocześnie potoczystym, czasem ciętym językiem. Kapitalnie poprowadzona fabuła i wyraziści bohaterowie, nawet ci z dalszego planu. Autor porządnie odrobił zadanie domowe, jeśli chodzi o realia policyjno-prokuratorskie, co też nie jest bez znaczenia. Świetna robota, dobra zabawa: ta historia na tle wielu, które dane mi było poznać, jest jak złota rybka w stawie pełnym karpi. Polecam z całego serca – Marek Stelar

Ktoś tak blisko Wojciech Wolnicki grafika promująca książkę

Zapraszamy do lektury powieści Wojciecha Wolnickiego Ktoś tak blisko. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:

Dzień pierwszy

Cień bloku pada na osiedlowy trawnik, więżąc w lodowatym szronie wierzchołki źdźbeł. Tam, gdzie zdążyły już dotrzeć promienie porannego słońca, trawa jest soczyście zielona i mokra. Jacek Tylek lubi stać przy otwartym na oścież oknie. Zaciąga się przez żarzącego papierosa porannym, rześkim po nocnym przymrozku powietrzem, a jednocześnie przypatruje bezmyślnie, jak granica pomiędzy szarobiałą a zieloną strefą wraz ze wschodem słońca przesuwa się w stronę placu zabaw. „Nic nie pokona uroku natury” – mawia w takich chwilach. Wiele razy wahał się, czy opisać to zjawisko w książce. Do dziś tego nie zrobił, bo w jego ocenie zielony kolor średnio pasuje do pisanych przez niego czerwonych od krwi powieści. Napisał ich prawie sześć, nie licząc opowiadań. Ktoś mógłby pomyśleć, że przysłówek „prawie” w tym wypadku jest nadużyciem i wcale by się nie pomylił. Tylek uznaje za gotową tylko jedną historię, która, niestety, do tej pory nie została wydana. I choć śle maile do kolejnych wydawnictw, przez ostatnie pół roku przyszła tylko jedna lakoniczna odpowiedź, że dziękują i życzą powodzenia. „Pozostaje tylko czekać, aż przyjdzie odpowiedni czas”, uważa początkujący pisarz. Kibicuję mu, bo pisze o mnie.

Kawa nalana ledwie parę minut wcześniej do ulubionego kubka ze Świętym Mikołajem nie nadaje się do picia. Straciła odpowiednią temperaturę, a miała wystarczyć na dwa papierosy. Jacek podchodzi do stołu, na którym obok laptopa leży popielniczka w kształcie otwartej trumny z kościotrupem, i gasi w niej wypalonego w oknie westa. Nie chce mu się robić nowej kawy, mógłby podgrzać tę zimną w mikrofalówce, lecz powstrzymuje go niecodzienny widok. Przy kuchence stoję ja, były porucznik MO, obecnie prywatny detektyw, Robert Kortz. Majstruję z ustawieniami.

– Co cię tak zainteresowało? – pyta mnie Jacek.

– Czy wiesz, że przekręcenie gałki mocy z ósemki na dziesiątkę może skrócić czas podgrzewania kubka z kawą o trzynaście i pół sekundy? – odpowiadam pytaniem.

– Jakie to ma znaczenie? Pewnie prądu zużyje tyle samo.

– Ale zyskasz na czasie.

– Zrobisz mi kawę? – Z sypialni dochodzi zaspany głos Jowity.

Jacek chwyta stojący na niewielkim blacie czajnik elektryczny z zepsutą podziałką i potrząsa nim lekko, by sprawdzić, czy w środku znajduje się odpowiednia ilość wody. Jest jej jednak stanowczo za mało. Dolewa ciut, dość celnie ustawia czajnik na podstawce i wciska rozklekotany włącznik. Ulubiony kubek Jowity ma kształt greckiej stągwi. Przywiozła go ze wspólnej wycieczki do Aten, której on nie wspomina najlepiej. „Za gorąco i brudno”, powiedział wtedy, nie dbając o to, czy jego partnerce, której rodzice sfinansowali wyjazd, nie zrobi się przykro.

Do greckiej stągwi Jacek wsypuje dwie kopiaste łyżeczki mielonej pachnącej kawy i jedną płaską z erytrytolem. Kolejne nowe słowo. Jakby nie dało się posłodzić zwykłym cukrem. Zerka w stronę kuchenki, ale tylko po to, by sprawdzić, czy mnie tam nie ma. A ja jestem, a jakże, tyle że znów w jego głowie. Zamierzam słuchać.

– Pamiętasz, że o dziesiątej mam fryzjera? – Głos Jowity dociera zza ściany. – Wezmę samochód – dodaje.

– A o której wrócisz? – pyta Jacek.

– Nie wiem. Może jeszcze wpadnę do galerii.

– Przecież mam spotkanie klubu.

– Dzisiaj? Dziś dwudziesty trzeci. To nie pierwsza sobota.

– Tak, ale okazja jest wyjątkowa.

– Rób, co chcesz. Zresztą po co ci samochód, skoro jak zwykle będziecie pić?

– Chciałbym, żebyś mnie zawiozła. Z powrotem wezmę ubera.

– Postaram się wrócić przed szesnastą.

Woda w czajniku bulgocze, słychać brzdęk dzwonka oznajmiającego zakończenie procesu gotowania. Lubię te nowoczesne kuchenne urządzenia. Ułatwiają życie. Za moich czasów mieliśmy tylko sokowirówkę i mikser. Tylek zalewa kawę, a gdy jej zapach rozchodzi się po kuchni, ujmuje dwoma palcami mikroskopijny uchwyt greckiej stągwi i podpierając kubek drugą dłonią, drepcze ostrożnie w stronę sypialni.

Jowita leży w łóżku, lekko zaspana, ze smartfonem w dłoni, przewija palcem fejsbuka, przepraszam, Facebooka. Długo musiałem się uczyć tych słów, które nic nie mówią: smartfon, fejsbuk i wiele innych, jakby nie było polskich odpowiedników. Powinienem powiedzieć, że skroluje, ale to słowo nijak mi nie pasuje do człowieka, raczej do robota. Na moje oko partnerka Jacka nie wygląda na zainteresowaną tym, co widzi, zwyczajnie się rozbudza. Na widok przyniesionej kawy uśmiecha się. Kiedy Tylek podaje jej kubek, wiedzie za nim wzrokiem, ciesząc oczy ulubionym greckim ornamentem.

– A ty gdzie masz swoją? – pyta, dopiero teraz patrząc mu w twarz.

– Wystygła – odpowiada jej on beznamiętnie.

– Trzeba było podgrzać. Wiesz, że nie lubię pić sama.

Tylek nie lubi się tłumaczyć, a już szczególnie nie chce podawać prawdziwego powodu, dla którego nie skorzystał z mikrofalówki, bo wiązałoby się to z dalszą polemiką ze mną na temat odzyskiwania straconego czasu. Wiem, że tak. Siada obok niej na łóżku.

– Od której nie śpisz? – pyta Jowita.

– Od czwartej.

Przez chwilę zawieszają wzrok na przeciwległej wyblakłej ścianie, jakby była lustrem i przedstawiała prawdziwe oblicze ich związku.

– Przepraszam za wczoraj – mówi ona, licząc, że on to odwzajemni.

Jej wzrok jest jednak nieobecny, jakby wypatrywała prawdziwego szczęścia poza tym domem. On zaś nie odpowiada, ale słyszę jego myśli o tym, że wczorajsza kłótnia to jej wina. Przecież ona doskonale wie, że hasła o śmierdzącym leniu niezmiennie działają na niego jak płachta na byka. Więc po co było to mówić? Żeby teraz przepraszać? Nie lubię jej, a jeszcze bardziej nie ufam. Wczoraj musiał się odgryźć. Od słowa do słowa skończyło się codzienną pyskówką. A kiedy wzajemne pretensje rozlały się po pokoju, nastała cisza trwająca aż do rana. Jacek ma tendencję do zostawiania niedokończonych rozmów i to nie jest miłe, przyznaję.

– Nie wyglądasz dobrze. Może się zdrzemniesz przed wyjściem? – pyta ona, tym razem z troską.

– W Kolanku chciałbym być maksymalnie o siedemnastej – odpowiada jej Jacek celowo nie na temat.

Wiem, że myślami jest już w restauracji na spotkaniu klubu, jego jedynej rozrywce, co do której sam miewa mieszane uczucia. Z jednej strony od lat odnosi wrażenie, że jest piątym kołem u wozu, z drugiej nie potrafi się uwolnić z więzów, które połączyły go z pozostałymi uczestnikami regularnych spotkań. Traktuje ich jak członków rodziny, z którą należy się koniecznie widywać, ale od czasu do czasu, by nie stracić z nimi kontaktu. A na co dzień uważać, bo z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. Posiedzenia klubu odbywają się w każdą pierwszą sobotę miesiąca, wcześniej w osiedlowej pizzerii, a od pięciu lat w Kolanku Nº6 przy ulicy Józefa w Krakowie, na Kazimierzu. Czasem w ogródku, rzadziej w osobnej klimatyzowanej sali. O tej tradycji Tylek zwykł mówić do Jowity, że to nieco przypalony, odgrzewany po raz wtóry kotlet panierowany z Polaka, podawany z młodymi ziemniakami z koperkiem i surówką z kiszonej kapusty, lecz ona wie, że on tylko się droczy. Kolanko ma wyśmienitą kuchnię, akurat nie tradycyjną polską, lecz można by rzec: wszystkie kuchnie świata w jednym, a także zjawiskowy klimat i przystępne ceny. Jeśli chodzi o klub, sprawa wygląda nieco bardziej skomplikowanie.

Stworzony niby na wzór Jamy Michalika cichy, na wpół prywatny Krakowski Klub Wielbicieli Agathy Christie został założony przez starszego z Tylków, Mariusza, który już w wieku dwudziestu pięciu lat był rozpoznawanym pisarzem specjalizującym się w kryminałach. To on zaszczepił w młodszym bracie, Jacku, zamiłowanie najpierw do czytania, a potem wciągnął go do swojego towarzystwa, by Młody przesiąkł aurą twórczego myślenia. Kiedy wzbudzone niejako na siłę zainteresowanie zakiełkowało w postaci dobrze skrojonego jednostronicowego shorta, Mariusz zaczął śledzić postępy brata, gdyż ku swemu szczęściu ujrzał w nim zalążek potencjału. W aspekcie talentu braci dzieliła jednak przepaść. Mariusz urodził się z piórem w dłoni, stosował łagodny styl, jego książki czyta się z zapartym tchem, połyka w kilka godzin. Przede wszystkim był dobrym obserwatorem, starał się widzieć historię oczyma czytelnika. Potrafił biegle operować priorytetami. Jeśli coś wymagało spojrzenia z lotu ptaka, opisywał to niczym wytrawny strateg. Schodząc do szczegółu, wybierał tylko niezbędne informacje. Z kolei Jacek jest nadmiernie drobiazgowy. Dzieli włos na czworo, nie widząc całej fryzury i na czyjej jest głowie. Miewa też szalone pomysły, których nie potrafi okiełznać i przekuć w historie. Wciska je czasem gdzie bądź, bo wydają mu się wartościowe. Żywcem bigos, ale wierzę, że kiedyś poprawi warsztat. Ukończył Wydział Chemii Politechniki Krakowskiej, a po dyplomie pracował w farmacji. Przymuszany przez ukochanego brata do praktyki pisania bronił się przed przeznaczeniem. Poza tym nie chciał, by porównywano go do Mariusza. Uznał, że jeśli zacznie pisać, z pewnością postara się stworzyć własny model pisarski. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Jacek miewa problemy ze strukturą, gmatwa wątki, czyniąc je niezjadliwymi. Niby wszystko ma ułożone w głowie, ale nie jest w stanie przelać wizji na papier. Do dziś znajomym z klubu pochwalił się tylko opowiadaniami. Nikt z paczki nie ma świadomości, że cały czas pracuje nad czymś większym. Nad moją historią.

Po kawie Jowita wchodzi do łazienki, by zniknąć tam na dobre trzy kwadranse. W tym czasie Jacek przegląda pobieżnie program telewizji, po czym ustawia nagrywanie kolejnego odcinka serialu. W mojej ocenie jest nudny i przewidywalny, ale on go lubi, a nagrywa, bo nie miałby szans na obejrzenie. Przecież w trakcie jego emisji akurat będzie przebywał w restauracji i zapewne raczył się piwem lub jadł krem z warzyw z restauracyjnego ekoogródka albo obłędne naleśniki. I choć zna historię z serialu na wylot, bo czytał książkę, na podstawie której został nakręcony, każdy odcinek ogląda z uwagą, by uczyć się wynajdowania różnic w detalach. Uważa powieść za znakomitą, dużo lepszą niż telewizyjne dzieło, ale serial przez swój klimat i muzykę też jest niczego sobie. Tylko obsada, niestety, niedopasowana. I znów niemal jak co dzień wyobraża sobie, że znalazł się na planie filmu tworzonego na podstawie swojej książki. Wiem, że tak jest, bo słyszę te myśli, przecież mieszkam w jego głowie. Jowita, wychodząc z łazienki, zastaje go, kiedy siedzi na sofie w salonie, wpatrzony w ekran czterdziestocalowego Samsunga. Znów słowo, którego musiałem się nauczyć. Za moich czasów szczytem luksusu był Rubin. Jowita doskonale wie, że jej partner myślami przebywa gdzie indziej, bo w telewizji leci akurat chyba setny odcinek serialu paradokumentalnego pod tytułem „Ukryta prawda”. A przecież Tylek nie trawi żadnych tego typu durnych historyjek o ludzkiej wegetacji. W tym aspekcie się z nim zgadzam.

– Halo, tu baza – przywołuje go do porządku, po czym znacząco kręci głową.

Nieraz przyłapała go rozmawiającego ze mną lub pogrążonego w myślach. A on zawsze tak zabawnie się tłumaczy, co rusz kreując kolejne wymówki. Lubi tę jego nieszablonową wyobraźnię, bo trudno jej nie lubić, Jacek naprawdę ma łeb nie od parady, ale bujanie w obłokach ma swoje granice, mawia ona.

– Dziś druga rocznica śmierci Mariusza – mówi Jacek smutnym głosem. 

– Przepraszam, zapomniałam. – Jowita podchodzi do niego i całuje go w policzek, po czym, zauważywszy, że zostawiła karminowy ślad po pomadce na jego kilkudniowym zaroście, wyciera go palcem. – Tylko się nie opij jak ostatnio – ostrzega.

– Nie mogę obiecać. Znasz ich przecież.

– Znam ciebie.

Ich też zna. Kiedyś sama brała udział w tych spotkaniach, ale po śmierci założyciela uznała, że klub bez Mariusza nie jest tym samym klubem i odeszła. Jacek został.

– Ja tylko przypominam, że za każdym razem kończysz głową w miednicy – dodaje w lodowatym tonie.

Zmień płytę, myślę.

– Zmień płytę – powtarza za mną Jacek.

Kiedy ostatecznie zostajemy sami w mieszkaniu, on wspomina pierwsze posiedzenie klubu, na które został zaproszony jeszcze na trzecim roku studiów. Odbyło się ono w wyjątkowym miejscu, w restauracji Miód Malina, wyjątkowym z powodu wyjątkowych okoliczności. Z jednej strony wszyscy myśleli, że chodzi o kolejny sukces Mariusza, Jacek jednak do dziś ma wrażenie, że wtedy chodziło o niego. Że starszy brat, świętując w uznanej restauracji, chciał mu pokazać, jak może wyglądać i jego życie. A wtedy on sam brylował, był znany. Jego trzecia książka okazała się bestsellerem, sprzedał czwartą, a jeden z krakowskich teatrów zdecydował się wystawić sztukę na podstawie jego debiutu. Jacek, mimo że czuł dumę z poczynań brata, jeszcze wtedy nie liczył, że kiedykolwiek zechce pójść w jego ślady. Nie chciał mu robić nadziei. Kiedy przyszli do restauracji, najbardziej pracowity uczeń Mariusza i zarazem jego najlepszy kumpel, Roman Janas, popisywał się nędzną staropolszczyzną, co wszystkich niemiłosiernie irytowało, ale i tak było fajnie. Jacek pierwszy raz w życiu zobaczył swojego brata traktowanego jak guru. Wpatrzeni w niego, karmieni sukcesem uczniowie skojarzyli mu się z apostołami słuchającymi słów Jezusa. I choć sam nie jest szczególnie wierzący, tak to zapamiętał z religii, na którą chodził, bo wszyscy wtedy chodzili.

Kilka miesięcy później tenże Roman miał powód do dumy. Pochwalił się podpisaną umową na swoją pierwszą książkę o komisarzu Walewskim. I znów było co opijać. Kiedy nie dało się znaleźć wyraźnego powodu do żłopania piwa, na temat nadrzędny awansowała analiza wypocin któregoś z członków klubu, omawianie cennych książek kolegów po fachu albo diagnoza, co warto przeczytać z innych gatunków. Poza kryminałami przyjaciele gustowali w thrillerach psychologicznych i horrorach. O żadnych obyczajówkach nie mogło być mowy.

Z powodu posiedzeń klubu z czasem Kolanko stało się kultową miejscówką. Czytelnicy, chcąc spotkać któregoś z ulubionych autorów, już od południa okupują stoliki. Stałym bywalcom tego miejsca zdarza się natrafić na siedzących w pojedynkę twórców, rzadziej w parze, ale za to o różnych porach. Wpadają do Kolanka w środku tygodnia na śniadanie albo zwyczajnie, by przy zwykłej kawie lub niezwykłej herbacie, pobyć tylko ze swoimi myślami i zapisać coś na przysłowiowej serwetce, czyli w notatniku smartfona.

Przez lata mimo przebywania wśród utalentowanych autorów Jacek Tylek nie mógł się pochwalić żadnym sukcesem, zresztą nikt nie wierzy, że w ogóle cokolwiek sensownego ukończy. Z powodu żartów na jego temat paraliżuje go strach przed blamażem w oczach „brata gwiazdy” i jego równie utalentowanych słuchaczy. Zawsze tłumaczy się tak samo: że jeszcze gromadzi materiały; a oni bez skrupułów podcinają mu skrzydła, szydząc bez opamiętania. Tylko Mariusz nie szczędził mu pobudzających do działania komplementów.

Dokładnie dwa lata temu świat Jacka runął do piekieł. Tego dnia znaleziono jego brata powieszonego na lassie i linach w jego drewnianym domu w Mogilanach. Morderca zakleił mu uszy, usta i oczy taśmą klejącą, przez co odnosiło się wrażenie, jakby wisielec miał nie słyszeć, nie widzieć i nie mówić. Dodatkowo w podbrzusze wbito mu trzy metalowe piki, niby pamiątki z wakacji, ale wykorzystywane przez gospodarza domu do nabijania baranich szaszłyków. Z ciała od strony brzucha wystawały tylko fikuśne figurki cherubinków, ozdobne uchwyty długich na trzydzieści centymetrów szpikulców. Ich ostre końce przeszły na wylot, tuż nad nerkami. Z każdej rany wypłynęły niewielkie strużki krwi, które pod zwisającymi zwłokami połączyły się w jedną czerwoną plamę. Ciało pisarza znalazła jego żona, Katarzyna. Psycholog policyjna stwierdziła, że dobrze się stało, iż dzieci zostały wtedy u dziadków, bo z takiej traumy ciężko byłoby im wyjść bez szwanku. Sprawa wlokła się miesiącami. Bez skutku. Mimo przesłuchania ponad setki osób nie udało się znaleźć mordercy. Każdy trop kończył się ślepą uliczką, a kolejni podejrzani mnożyli się w nieskończoność, ściągając policję na manowce. Równo miesiąc temu w internecie pojawiła się wzmianka, że sprawę zamknięto. Tymczasem w rok po pogrzebie każda z książek Mariusza Tylka zyskała status bestsellera. Katarzyna sprzedała prawa autorskie do adaptacji trzech powieści i na ich podstawie właśnie produkowano seriale, z których jeden przygotowywała platforma streamingowa o zasięgu globalnym. Dla Jacka jednak życie bez brata stało się nieznośną degrengoladą. Nie miał już nikogo, kto wspierałby go w realizacji pasji, bo Jowita, z którą jest w związku od pięciu lat, straciła resztki cierpliwości i coraz częściej daje temu wyraz. Może też dlatego, że Jacek zwolnił się z pracy i postanowił napisać serię kryminalną upamiętniającą ukochanego brata. Skupia się tylko na tym. Dłubie w niej godzinami, po czym kasuje, poprawia i nie potrafi się zdecydować, w którym kierunku poprowadzić główne wątki i jak je zakończyć. W międzyczasie regularnie uczęszcza na spotkania klubu, by nie stracić kontaktu ze znajomymi. Zdążył też znienawidzić tę tradycję, bo za każdym razem towarzysze przypominają mu o jego stracie, a czytelnicy brata podchodzą, by on w jego imieniu złożył im autograf. Dla nich nie ma znaczenia, że składa go inny Tylek. 

O szesnastej trzydzieści Jowity jeszcze nie ma. W międzyczasie Jacek zdążył chwilę się zdrzemnąć, żeby po niedospanej nocy nie zasnąć podczas posiedzenia klubu. Po przebudzeniu postanawia spisać swój sen jako podwalinę pod plan siódmej historii o mnie, choć druga, trzecia, aż do szóstej nadal są rozgrzebane. Niby to seria, ale eksperymentalnie każda historia ma być prowadzona w inny sposób. Jak w dobrych serialach telewizyjnych. Co odcinek, to inny scenarzysta, inny reżyser. Dzięki temu wkrada się coś na kształt świeżości. Tak sądzi. Plan kolejnej powieści należy rozpisać w formie drabinki, w której każdy szczebelek odpowiada jednej kluczowej scenie. Dziś nie czuje pewności, czy na tym etapie historia jakoś się broni. Musi się przegryźć, muszę do niej nabrać dystansu – myśli i dzwoni do Jowity, by się przypomnieć. Ona nadal nie odbiera, więc robi to jeszcze cztery razy, ale także bezskutecznie. Punktualnie o szesnastej czterdzieści pięć pisze jej wiadomość na Messengerze, znów trudne słowo, i nie odwracając wzroku od smartfona, czeka, aż Jowita ją odczyta. Odczytuje, choć dopiero po pięciu minutach, lecz także nie odpisuje. To nie w jej stylu, uznaje on, ale na tym etapie nic nie wydaje mu się podejrzane, choć ja nie jestem tego taki pewien. Do Kolanka udaje się taksówką zamawianą przez internet, czyli uberem, pozbawiając się jednej czwartej dzisiejszego budżetu. Wcześniej niby pozbywa się mnie. Mówi, że przestanie o mnie myśleć, ale ostatecznie zapomina, że miał to zrobić, a ja bawię się w tę jego grę. Postanawiam udać, że mnie nie ma, więc się nie odzywam. Wkłada te niewygodne spodnie. Jedyne, które nie przypominają, że obecnie jest tylko biednym pisarzem. Niestety też jedyne, które obnażają brak ruchu i stale rosnący brzuch. Z dnia na dzień Jacek coraz bardziej upodabnia się do starszego brata i nawet popuszczanie pasa niewiele pomaga. Po domu, czyli w pracy, chodzi w dresie, ale tylko od późnej jesieni do wczesnej wiosny. W pozostałym czasie zakłada krótkie, sportowe spodenki z mocno rozciągniętą gumką i spraną koszulkę, według dzisiejszej mowy T-shirt, niemal codziennie ten sam. Tylko raz w miesiącu ubiera się „do ludzi”. Za każdym razem ubiór pozbawiający go komfortu dodatkowo go usztywnia. Ale podobno tylko do pierwszego piwa.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Ktoś tak blisko. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Ktoś tak blisko
Wojciech Wolnicki (W. & W. Gregory)3
Okładka książki - Ktoś tak blisko

Tulpa - równoległa osobowość, którą wyróżnia samoświadomość oraz niezależność od osoby, która wykreowała ją w swoim umyśle. Bywa określana jako ,,wymyślony...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo