Sprawę prowadzi aspirantka Sonia Czech, wnikliwa i ambitna policjantka, której życie toczy się głównie wokół pracy. Sytuacja komplikuje się, gdy odnajdywane są kolejne worki z poćwiartowanymi ciałami. Tymczasem, za sprawą byłego podkomisarza, Roberta Lwa, powraca temat Bruna Kality, podejrzewanego rok wcześniej o seryjne morderstwa. Czy kości znalezione wówczas w skrzynkach w bieszczadzkim domu Kality oraz odkryte w podwarszawskich lasach worki ze szczątkami są ze sobą powiązane? Czy rok wcześniej dopuszczono się rażących zaniedbań w tej sprawie? W prokuraturze robi się gorąco…
Gdy nikt nie patrzy to druga część wciągającej, docenionej przez czytelników i recenzentów kryminalnej serii autorstwa M.M. Perr. Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Prozami, tymczasem już teraz zachęcamy Was do przeczytania premierowego jej fragmentu:
Rozdział 1
– Cholera… – mruknęła pod nosem do siebie. Była sama. Jej partner został w wozie przed budynkiem, a ona broczyła w swoich nowych butach w cuchnącej mazi wypływającej z wisielca. Zgłoszenie nie wyglądało poważnie. Po okolicy od paru dni wałęsał się agresywny pies należący do właściciela domu. Sąsiad zgłaszał sprawę wielokrotnie w ciągu tygodnia, ale przeciągające się strajki w stolicy nadwyrężyły mocno możliwości policji. W rezultacie nikogo do zgłoszenia nie wysłano. Gdy sąsiad zadzwonił ponownie, tym razem ujawniając, że chodzi o wielokrotnie notowanego przestępcę, dyżurny z komendy zadzwonił do funkcjonariuszy, którzy akurat byli najbliżej. Wracali z sądu.
Mieli zrobić notatkę i wrócić do bazy. Tyle.
– Adam, powiadom szefostwo. Mamy wisielca – powiedziała po chwili aspirantka przez radioodbiornik. Spróbowała ruszyć nogą. But niestety się przylepił na tyle mocno, że gdy szarpnęła, wylądowała stopą w samej skarpetce w kałuży obok.
– No ja pier… – wykrzyknęła, ale nie dokończyła, bo zobaczyła, że z drugiej strony pokoju przyglądała się jej dziewczynka. Mogła mieć nie więcej niż dwanaście lat.
– Mieszkasz tu? – zapytała zupełnie zaskoczona policjantka.
– Nie, obok – burknęła dziewczynka, wpatrując się w wisielca.
– Długo tu stoisz?
– Dopiero przyszłam. Zobaczyłam, że psy jadą, to się zaciekawiłam.
– Mówi się „policja”, a nie „psy”. To bardzo nieładnie.
– Tu wszyscy mówią „psy”.
– To nie jest miejsce dla dzieci. Idź do radiowozu i powiedz mojemu koledze, gdzie mieszkasz, a potem idź do domu, do mamy.
– Mamy nie ma w domu.
– To do taty albo babci.
– Sama jestem.
– Okej – powiedziała zrezygnowana aspirantka. – Idź do radiowozu i tam zaczekaj.
Wyciągnęła ponownie radioodbiornik i przywołała swojego partnera, prosząc go jednocześnie, by przyniósł dla niej jakiś worek, który mogłaby nałożyć sobie na stopę.
Adam Bohl, w przeciwieństwie do niej, był świeżakiem w terenie i gdy tylko wszedł, a jego nozdrza zaczął przepełniać ostry i kwaśny smród rozkładającego się ciała, zawrócił i zwymiotował pod najbliższym krzakiem.
Sonia, widząc, że będzie musiała poradzić sobie sama, szarpnęła drugą nogę w desperackiej próbie uwolnienia się z klejącej pułapki. Niestety druga stopa, tak jak poprzednia, bez buta wylądowała w mazi. Kobieta schyliła się po przyklejone buty, oderwała je ręką i machając na dziewczynkę, boso wyszła z nią z domu.
– Jest tu jakieś ujęcie wody? Muszę się trochę umyć – powiedziała do niej.
– Tak, za domem jest wąż ogrodowy, którym pan Bronek zawsze podlewa swoje kwiaty.
– Pan Bronek? – zapytała Sonia, wskazując jednocześnie w kierunku domu.
– To chyba był on. Ubrania jego, ale twarz była inna. Prawie zrobiłam w gacie – wymamrotała dziewczynka. Pierwszy raz na jej twarzy widać było jakieś emocje.
– Nie powinnaś była tego oglądać – odpowiedziała policjantka, kierując się na tył domu. W oddali dalej było słychać, jak jej partner Adam wypluwa wnętrzności w krzakach. – On jest już dorosły i to jego praca, a widzisz, jak to przeżywa.
To normalne.
– I zawsze tak ma? – zapytała dziewczynka.
Sonia zastanowiła się przez chwilę.
– Możliwe, że to jego pierwszy raz.
– Pierwszy raz, jak widzi trupa?
– Tak.
– A tobie nic nie jest. Widziałaś ich wcześniej dużo?
– Tak, zbyt dużo – powiedziała Sonia, oblewając się lodowatą wodą z węża. – A on do tej pory siedział zawsze za biurkiem na komendzie. Jest bardzo dobry w szukaniu informacji na komputerze i do tej pory tylko to robił.
– To mój tata dzwonił w sprawie tego psa.
– Tak?
– Tak, oni z tatą bardzo się nie lubili i tata mówił, że to świrus.
– Wygląda na to, że problem z sąsiadem macie z głowy. A teraz powiedz mi, gdzie mogę znaleźć jakichś twoich krewnych? Nie powinnaś teraz być sama, a ja nie mogę z tobą zostać, bo mam robotę.
– Na końcu ulicy mieszka mój wujek.
– No to chodźmy – powiedziała Sonia, z niechęcią wkładając ponownie swoje półbuty, przemoczone teraz zupełnie zimną wodą.
Gdy po dwóch godzinach aspirantka wypełniała formularz przekazania ciała patomorfologowi, robiło się już ciemno. Cały teren był oklejony taśmą zabezpieczającą miejsce przed gapiami.
W środku pracowali technicy, chociaż sprawa była raczej jasna. Ponieważ jednak ciało wisiało już co najmniej parę dni, a ostatnie doby były wyjątkowo ciepłe i wilgotne, zdążyło się na tyle rozłożyć, żeby zapaskudzić cały pokój i uniemożliwić szybkie wykluczenie udziału osób trzecich. Po głębszych oględzinach Sonia nie była w stanie nawet wyodrębnić szyi denata, gdyż opadnięta skóra twarzy zlała się z torsem. Gdyby ktoś wcześniej podciął mu szyję, nie mogłaby więc tego zauważyć. Nie miała wyboru. Musiała teraz sterczeć w mokrych, cuchnących butach, wypełniając kolejne papiery, podczas gdy jej partner Adam przechodził coś pomiędzy załamaniem nerwowym a ciężkim kacem na tylnym siedzeniu ich furgonetki.
– Nie wolisz tego robić w samochodzie?
Młody, nieznany jej wcześniej mężczyzna w białym ubraniu ochronnym podszedł do niej od tyłu, spoglądając na wypełniane przez nią dokumenty. Sonia odruchowo przysunęła je do klatki piersiowej, tak by nieznajomy nie mógł przeczytać tego, co napisała.
– To zdaje się papiery dla mnie – powiedział mężczyzna, ściągając maseczkę z twarzy. – Jestem nowym patomorfologiem na stażu. Dominik Sadowski.
– Aaa, sorry, nie wiedziałam – powiedziała nieco zawstydzona. – Aspirantka Sonia Czech.
– Tak, wiem. Kolega mówi, że twarda z ciebie babka. Podobno jako jedna z niewielu nie wymiękasz na widok parodniowych ciał.
– Ty też nie wymiękasz, skoro tu jesteś dobrowolnie – mówiąc to, odganiała papierami męczące ją komary.
– Tu jest słabe światło.
– Tak, ale mój kolega potrzebuje teraz chyba trochę spokoju i samotności. Dzisiaj był jego pierwszy dzień w terenie, więc trafił dosyć pechowo – odpowiedziała Sonia, wskazując na leżącego w samochodzie Adama.
– Będzie musiał przywyknąć, o ile chce się tym zajmować.
– To nasz geniusz komputerowy. Wszyscy inni funkcjonariusze zostali wysłani do zabezpieczenia demonstracji, a musiałam kogoś zabrać…
– Ach, rozumiem – powiedział Dominik, przyglądając się uważnie Soni, co wprawiało ją w coraz większe zakłopotanie. – Możesz skorzystać z naszego wozu. Jest duży i na pewno wygodniejszy niż ta belka pod drzewem, na której się opierasz.
– Nie, dzięki. Nie chcę wam zasmrodzić wozu – odparła, wskazując na swoje buty.
Mężczyzna zaśmiał się serdecznie.
– Nie miałaś jakichś butów ochronnych?
– Miałabym, gdyby zgłoszenie dotyczyło samobójstwa, ale jechałam w innej sprawie do sądu, a tu trafiliśmy przypadkiem.
– W każdym razie ponawiam zaproszenie do naszego wozu, my tam przewozimy takie rzeczy, że zapach twoich butów na pewno nie pogorszy jego stanu.
Sposób, w jaki Dominik się do niej uśmiechał, mówił jej, że ją podrywał. Mężczyzna był uroczy i zabawny. Ale na pewno też od niej młodszy. Sonia próbowała ocenić, o ile lat, zanim zdecyduje, jak zareagować na jego próby, gdy poczuła wibracje telefonu w kieszeni. Spojrzała na wyświetlacz. Pojawiło się tam nazwisko jej dawnego przełożonego, Roberta Lwa, który już nie pracował w policji. Łączyła ich jednak dalej wspólna sprawa.
– Przepraszam, muszę odebrać – powiedziała, podając Dominikowi wypełniony formularz.
– Jasne – powiedział i odszedł, zostawiając aspirantkę samą pod drzewem.
Sonia odebrała telefon.
– Cześć, Soniu, słuchaj przepraszam cię, ale muszę odwołać dzisiejsze spotkanie – usłyszała znajomy głos Lwa w słuchawce.
– To nawet lepiej – powiedziała. – I tak musiałabym najpierw wrócić do domu, przebrać się i umyć.
– Brudna sprawa?
– Taaa… niespodziewany przeterminowany wisielec, w którego pozostałości miałam szczęście wdepnąć nowymi butami.
– Poszłaś w nowych butach do pracy?
– Lew, ja mam trzydzieści lat, a jestem albo w pracy, albo u ciebie w garażu, ale mam wciąż nadzieję jeszcze na jakieś życie prywatne i założenie rodziny… więc tak, poszłam w nowych butach do pracy.
– Hmm… z butami nowymi czy bez na pewno jeszcze zdobędziesz niejedno męskie serce, nie martw się! – powiedział Lew pocieszająco, ale Soni wydawało się, że w jego głosie wyczuła smutek.
– Wszystko w porządku? – zapytała.
– Tak, a co?
– Bo odwołujesz spotkanie, a to nie w twoim stylu? Coś się stało? Dzieci zdrowe?
– Tak, wszystko w domu okej, na tyle, na ile może być. Tylko dzwonił mój kumpel, któremu wiszę przysługę, żebym wziął dzisiaj za niego zmianę w nocnym klubie.
– W tym co ostatnio? Przecież miałeś już tam nie wracać.
– Wiem, ale przysługa to przysługa. Poza tym chodzi tylko o jeden wieczór. Jego żona rodzi.
– Jasne… to co, następny piątek?
– Dobrze. To do zobaczenia i udanego weekendu.
– Dzięki – powiedział, naciskając czerwoną słuchawkę na wyświetlaczu.
Sonia stała chwilę zamyślona. Zrobiło się już całkiem ciemno. Jedyne światło dochodziło ze środka domu, w którym dalej pracował zespół techniczny. Myślała o tym, że nie pamiętała już nawet, kiedy ostatni raz była na spotkaniu ze znajomymi. Po pracy, zazwyczaj zupełnie wyczerpana, wczołgiwała się pod ciepły koc i oglądała telewizję tak długo, aż zasnęła. Po paru godzinach budziła się nagle przed włączonym ekranem z kołataniem serca i najczęściej nie mogła już zasnąć do rana. Teraz myślała o tym, co powiedziała, gdy rozmawiała z Lwem przez telefon. Że ma trzydzieści lat i chciałaby kogoś znaleźć. Tylko jak miała to zrobić, nie wychodząc prawie z domu? Romans z kolegami z pracy nie wchodził w grę. Podniosła oczy. Rozejrzała się.
– Gdzie samochód ludzi z Zakładu Medycyny Sądowej? – zapytała jednego z przechodzących funkcjonariuszy.
– Już pojechali.
– Tak szybko?
– Tak, uznali, że muszą wziąć go do zakładu na sekcję, bo nie są w stanie po takim czasie niczego tak na oko stwierdzić. Wisielec łupnął znienacka na podłogę, gdy próbowali go ściągnąć. Facet na drabinie stracił równowagę i złapał za ramię denata, w szyi coś chrupnęło i po chwili tylko głowa wisiała, a reszta ciała leżała na tym młodszym patomorfologu na podłodze. Gdyby nie to, że wszystkim nam się chciało wymiotować, to pewnie byśmy się śmiali. W każdym razie tamci chyba to wyczuli, bo bardzo szybko zebrali resztki faceta do wora i pojechali.
– Aha – powiedziała Sonia. – Skoro oni już pojechali, to na mnie też już czas.– Tak, weź lepiej odwieź kolegę do domu.
– Tak zrobię. Dzięki i na razie.
Sonia podeszła do swojego samochodu i postukała w szybę.
– Adam, żyjesz?
Jej partner powoli usiadł. Po omacku próbował zlokalizować swoje okulary, które musiały wpaść mu pod fotel.
– Tak, już w porządku. Przepraszam cię bardzo. Ja… – zaczął się tłumaczyć, Sonia jednak mu przerwała, wsiadając do samochodu.
– Przestań. Każdy z nas przez to przeszedł. Odwiozę cię domu, a potem pojadę jeszcze na komendę.
– Dzięki.
Nacisnęła pedał sprzęgła i poczuła znowu, jak wyciśnięta z podeszwy woda dotyka jej stopy. Zrobiło jej się niedobrze.
Książkę Gdy nikt nie patrzy kupić można w popularnych księgarniach interetowych: