Gangsterka pod krawatem. Fragment książki „Dziadek"

Data: 2024-10-30 16:06:37 | aktualizacja: 2024-11-05 09:20:38 | Ten artykuł przeczytasz w 19 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Jan Skórzewski jest bezgranicznie zakochany w swojej wnuczce. Gdy dowiaduje się, że Emilka cierpi na rzadką chorobę nowotworową, postanawia zrobić wszystko, by jej pomóc. Naprawdę wszystko.

Wykorzystuje więc całe swoje doświadczenie oraz umiejętności – także te, które przez lata skrzętnie ukrywał przed bliskimi – żeby zdobyć środki niezbędne do wyleczenia ukochanej wnuczki. Wkrótce odkrywa, że nic w jego życiu nie wydarzyło się bez przyczyny. Każdy krok, każda decyzja nieuchronnie prowadziły go do tego momentu. Jak daleko posunie się Skórzewski, by ocalić ukochaną wnuczkę?

Dziadek Rafał Junosza Piotrowski grafika promująca książkę

Tajemnice, trudne wybory i niewyobrażalne poświęcenia – Dziadek ukazuje Czytelnikom niezwykłe oblicza miłości. Obszerne fragmenty powieści znaleźć można na stronie internetowej autora. Na przełomie października i listopada Dziadek ukaże się również w wersji angielskiej.

Do przeczytania książki zaprasza Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Dziadek. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

DZIŚ

Jan wysiadł z pociągu na stacji Gdańsk Główny. W drzwiach wagonu przystanął na chwilę, uchwyciwszy się poręczy, i zawiesił stopę w powietrzu, jakby obawiał się, że asfalt peronu go może poparzyć. Rozejrzał się kilka razy wokół, po czym z pewnym wahaniem stanął wreszcie na stałym gruncie. Wciągnął powietrze; choć dominowały wonie miasta i dworca, wśród których walczyły o lepsze smar kolejowy i olej z gdzieś niedaleko ulokowanej smażalni ryb, to jednak zapachu miasta portowego nie sposób było pomylić z żadnym innym. Gotów był nawet iść o zakład, że nie pomyliłby zapachu portu gdańskiego z tym z Oslo.

Ku swemu zdziwieniu prędko doszedł do wniosku, że w obrębie samego dworca nie nastąpiły jakieś radykalne zmiany. Najbardziej rzucającą się w oczy różnicą był asfalt, a poza tym całkowicie normalną rzeczą były polskie szyldy, zarówno te informacyjne, jak i handlowe. Zaskoczyła go trochę dość spora liczba żółto-niebieskich pociągów podmiejskich, SKM-ek, zwanych też przez miejscowych użytkowników „kibelkami”, o czym miał się dowiedzieć nieco później. Hala była oczywiście wypełniona pędzącymi w różnych kierunkach podróżnymi, zupełnie, jakby wszyscy się zmówili, by przybyć na pociąg w ostatniej chwili. Poza za tym kwitło życie handlowe, w tak charakterystycznej dla Polski lat dziewięćdziesiątych, chaotycznej formie; w przejściach podziemnych przyszłe rekiny biznesu sprzedawały na razie wszystko, co sprzedać się dało: tureckie dżinsy i sweterki, groszowe podróbki markowego sprzętu RTV, noszące najpewniej czystym przypadkiem takie nazwy jak Panascanic, Somy czy JWC, francuskie kosmetyki z supermarketowych przecen, kasety z disco polo i wszelkie inne badziewie. Bałagan ten może nie robił najlepszego wrażenia estetycznego, ale miał jedną zaletę – zapewniał klientowi towary, o których wcześniej mógł tylko pomarzyć.

 Jan obrzucił jeszcze wzrokiem wnętrze hali głównej, które zostało faktycznie pieczołowicie odrestaurowane, naturalnie poza przywróceniem nazistowskich ozdobników w postaci flag czy mozaik sławiących Deustche Reichsbahn lub potęgę Werhmachtu. Pchnął drzwi wyjściowe i wyszedł na plac dworcowy.

 I zmartwiał.

 Pierwszymi ludźmi, których zobaczył, była… grupka SS-manów palących papierosy i opowiadających sobie najwyraźniej jakieś dowcipy, sądząc po ich rozbawieniu. Jan oszalałym spojrzeniem omiótł najbliższą okolicę, sięgnął po omacku za siebie, wyczuł dłonią ścianę; mięśnie przygotowały ciało do szybkiego i dyskretnego odwrotu. Tętno skoczyło mu w niebezpiecznie przyspieszone rejony i zrobiło mu się nagle słabo. Dokoła widać było żołnierzy i oficerów Wehrmachtu, trochę cywilów, kilka konnych dorożek i wojskowy łazik Kübelwagen. Na masztach powiewały czerwone flagi ze swastyką. Rany Boskie, co to do cholery, jest?!

 – Panowie, koniec przerwy!!! – rozległ się gdzieś z boku donośny, władczy głos, wzmocniony przenośnym megafonem. – Jeszcze jeden dubelek! Wszyscy na miejsca! Kaziu, zrób mi więcej słońca tymi swoimi lusterkami!

 To film – uświadomił sobie Skórzewski, ocierając pot z czoła. Kurwa, film kręcą. Historyczny. Ale jakaś polisa OC to by się producentowi przydała, przecież prawie dostałem ataku serca… No tak, Gdańsk mnie wita też jako Danzig, jakby miasto chciało mi przypomnieć, że tu jestem przede wszystkim Oskarem… Oparł się o ścianę, zapalił papierosa i postanowił się przyjrzeć przez kilka chwil pracy filmowców. I potrzebował też trochę ukoić nerwy.

 Z mieszanymi uczuciami przyglądał się przez kilka chwil poczynaniom na planie; zauważył kilka nieścisłości kostiumograficznych oraz niezgodności w dystynkcjach i „uzbrojeniu” kilku aktorów i statystów. Mogliby się postarać o jakiegoś lepszego konsultanta – pomyślał z lekkim niesmakiem; pasjami nie znosił niedoróbek. Esesmani przemaszerowali, statyści powłóczyli się po planie według zgrubnych wskazówek reżysera, ujęcie się zakończyło. Skończył się też papieros.

Jan Oskar udał się w kierunku postoju taksówek, skąd miano go zawieźć do niedrogiego hotelu położonego w miarę blisko centrum, który sobie wcześniej zarezerwował telefonicznie. Przezornie wyłowił z postoju taxi z kogutem „919”; korporacja miała charakter ogólnopolski, co było praktycznie gwarancją, że taksówkarz nie będzie próbował przyjezdnego naciągnąć. Wprawdzie lokalizację hotelu sprawdził wcześniej na planie miasta i byłby w stanie doń bez problemu dotrzeć na piechotę, ale dzisiejsze nazewnictwo ulic było mu całkowicie obce, a przecież nie będzie sugerował kierowcy, by raczej pojechał Adolf-Hilter-Straße, bo tak będzie szybciej.

 Kurs przebiegł bezproblemowo, taksówkarz zagadywał go o jakieś duperele, Jan odpowiadał półgębkiem. Bardziej absorbowało go wchłanianie nowo-starej topografii miasta. Nowe arterie wyglądały zupełnie inaczej niż przed wojną, a niektórych miejsc i budynków nie był w stanie rozpoznać w ogóle. Choć od czasu do czasu zdarzyło mu się dostrzec jakiś znajomy gmach czy skrzyżowanie, całość nosiła zdecydowanie inne, polskie piętno – co nie znaczyło bynajmniej, że gorsze. Nie był to już jednak z pewnością Danzig Oskara. Czy stanie się Gdańskiem Jana? Skórzewski w pewnym, bardzo szczególnym, sensie zamierzał się o to postarać.

 Hotel, a właściwie pensjonat „Pod Kotwicą”, okazał się przybytkiem schludnym, czystym i spokojnym, oddalonym od Starówki o raptem dwadzieścia minut piechotą, co idealnie Janowi odpowiadało. Interes prowadziło starsze małżeństwo zdradzające wysoką kulturę osobistą i wykształcenie – państwo Janina i Wojciech Gurbielowie. Recepcję prowadziła ich córka, Gabriela, dziewczyna w wieku lat dwudziestu kilku, o niezbyt co prawda pociągającej aparycji, ale bardzo miła i profesjonalna. Sprawnie wpisała Jana do księgi gości, udzieliła wszystkich niezbędnych informacji i wręczyła mu klucz do pokoju.

 – Życzę miłego pobytu, panie Woźniak. – Uśmiechnęła się. Rodzice upierali się, by w miarę możliwości zwracać się do gości po nazwisku, to tworzy pewną osobistą więź, a gość nie czuje się, jakby był tylko numerem pokoju.

 – Bardzo dziękuję. – „Woźniak” odwzajemnił uśmiech, uchwycił walizkę za rączkę i udał się do swojego numeru.

 Oczywiście Skórzewski nawet nie myślał o meldowaniu się pod swoim nazwiskiem. Pewne mechanizmy, które wykształcono u niego w czasie służby, nie dały się wykorzenić, i zresztą wykorzeniać ich nie zamierzał. Mieszkając przez kilka lat w Warszawie, postarał się o nawiązanie kontaktów z miejscowym półświatkiem, gdyż – czego by nie sądzić o etyce działania „ludzi z cienia” – często gęsto w życiu człowiek pewne problemy mógł rozwiązać tylko sposobami dostępnymi poza oficjalnym obiegiem. Co właśnie znajdowało potwierdzenie, i znaleźć miało jeszcze co najmniej kilkakrotnie podczas tej eskapady.

 Dzięki tym kontaktom Jan miał dostęp do dobrze sfałszowanych dokumentów prawie każdego typu, nielegalnych substancji, a nawet broni. Gdyby miał do sprzedania jakikolwiek trefny towar, to pasera był w stanie znaleźć w przeciągu dwudziestu czterech godzin. By oddać sprawiedliwość, należy odnotować, że nigdy dotychczas nie miał potrzeby korzystać z takich usług: lewe papiery nie były mu potrzebne do szczęścia (aż do teraz), narkotyków nie zażywał, a co do broni… Owszem, sprawił sobie nielegalnie glocka 17 trzeciej generacji, wkrótce po tym, jak policyjne władze odmówiły mu pozwolenia na broń do osobistej ochrony – i prawdę mówiąc, sprawił go sobie właśnie dlatego, że otrzymał odmowę. Pistolet był teraz bezpiecznie zadołowany w przemyślnie skonstruowanym schowku na ranczu; plan ogólny nie zakładał konieczności użycia żadnych środków przymusu bezpośredniego. W razie wpadki pogorszyłoby to tylko jego sytuację.

 W pokoju rozpakował się, w łazience wziął prysznic i odświeżony zszedł na dół do restauracji, by się posilić. Zabrał ze sobą dobry aparat fotograficzny Nikona, który ostentacyjnie zawiesił na pasku na piersi, jak rasowy turysta, w ręce trzymał plan Trójmiasta. Na głowie miał czapkę bejsbolówkę, na którą dodatkowo założył okulary przeciwsłoneczne, ekwipunku dopełniał niewielki sportowy plecaczek, a w kieszeni lekkiej wiatrówki spoczywał bezpiecznie dyktafon Sony. Z karty zamówił krwisty stek z polędwicy z jajkiem, frytkami i zestawem surówek; zamierzał dobrze zjeść przed wyjściem.

 Czekało go pracowite i raczej długie popołudnie.

Mężczyzna legitymujący się dobrze podrobionym dowodem na nazwisko Woźniak stał właśnie na Langer Markt, a właściwie na Długim Targu, naprzeciwko Dworu Artusa, czy też Artushof, którą to nazwę pamiętał z dzieciństwa, i ostentacyjnie fotografował jego elewację. Wyglądał jak typowy turysta i nikt nie zwrócił na niego z tego powodu uwagi; takich jak on było znacznie więcej. Zrobił kilka zdjęć dość niepozornie wyglądającym teleobiektywem Nikona, szczególnie koncentrując się na zamku w drzwiach. Opcję włamania się od frontu zasadniczo wykluczył, ale na wszelki wypadek nie zaszkodziło tego udokumentować. Zamek wyglądał na dość prymitywny mechanizm z jakiegoś XVII/XVIII wieku, i był zamontowany w solidnych, zapewne dębowych wierzejach, z pięknymi, klasycystycznymi płaskorzeźbami i kołatką zamocowaną w uchwycie w kształcie orła; niestety, jego znajomość heraldyki nie wystarczała do zidentyfikowania, czy orzeł był niemiecki, czy polski. Po obfotografowaniu fasady nadszedł czas na zwiedzenie wnętrza, którego nigdy nie miał okazji zobaczyć w dzieciństwie.

 Wnętrze zachwyciło go jako estetę i kompletnie rozczarowało jako kasiarza. Szybko przekonał się, że nie ma co marzyć o zgarnięciu precjozów w tradycyjny, kasiarski sposób. Jego domeną było włamywanie się w nocy do odosobnionych wnętrz z alarmami, czasem z psami lub strażnikami, których należało zneutralizować, najczęściej poprzez podanie im w różnych formach substancji chemicznych, praca w świetle latarki w miejscach dobrze ukrytych, niewielkich, z sejfem wymagającym precyzyjnej, cichej i cierpliwej pracy, mającym się poddać jego woli. W miejscach, gdzie walczył z nieznanym sobie przeciwnikiem – człowiekiem, który ten mechanizm wymyślił i wyprodukował. Z osobą tworzącą tarczę, przeciw której on miał być mieczem. Tu zaś łup do przechwycenia musiał być wyeksponowany w gablotach, strzeżony podczas godzin zwiedzania przez strażników i… po prostu niedostatecznie utajony.

Na czole Skórzewskiego pojawiły się bruzdy. Trzeba dojść do tego, gdzie kosztowności lokowane będą na noc. Jeśli pozostają w sali, to chyba umarł w butach. Należało oczekiwać całonocnej straży, alarmów elektronicznych i patroli policji w pobliżu, może nawet jednego czy dwóch radiowozów zaparkowanych non stop przed głównym wejściem, tak jak przy ambasadach. I wtedy diabli wezmą wszystko. Bez plutonu desperatów z bronią maszynową nie mogłoby się obejść. Którego to plutonu nie miał najmniejszej możliwości ani zamiaru werbować.

 Oskar zdawał sobie sprawę, że cała ta wyprawa była w pewnym sensie szaleństwem, szansą jedną na sto, może nawet jeszcze mniejszą. Nie wiedział nawet, na co może i powinien liczyć, ale w obliczu wyższej konieczności i przy jego desperacji takie rzeczy nie miały znaczenia. Nie spodziewał się jednak, że jego rekonesans zostanie aż tak boleśnie zweryfikowany przez rzeczywistość. W związku z czym pozostawało tylko pojawienie się w Danzig jeszcze raz, gdy wystawa już zostanie otwarta, i dokładne zapoznanie się z logistyką całego wydarzenia. Westchnął z cicha. Zrobił jeszcze dla pozoru kilka zdjęć wnętrza, w tym imponującego, jedenastometrowego, kaflowego Wielkiego Pieca, i wyszedł na ulicę. Postanowił jeszcze obadać trochę okolicę w poszukiwaniu inspiracji.

 Niestety, wielu natchnień nie znalazł. 

 Przespacerował się wokół dobrze sobie znanego z czasów wojny niewielkiego kwartału kamienic. Jak na reprezentacyjną ulicę miasta przystało, kamienice były w znacznej części odnowione, funkcjonowały z powodzeniem urocze knajpki i sklepy, choć niektóre wymagały jeszcze wygładzenia, mniejszych, a czasem większych inwestycji w fasady, okna czy bramy.

„Woźniak” skręcił w ulicę Kuśnierską i zajrzał na wewnętrzny dziedziniec kwartału. Kamienica na lewo od bramy wjazdowej była najwyraźniej przygotowywana do remontu. Odnotował ten fakt w pamięci.

 Wrócił do hotelu i zabunkrował się w swoim pokoju. Zamówił przez room service dzbanek mocnej kawy, po czym usiadł po turecku na łóżku, rozpostarł plan Starego Miasta, nałożył okulary i otworzył podręczny organizator renomowanej angielskiej firmy WHSmith oprawiony w beżową skórę. Wyjął ołówek; na szkoleniach wpojono mu, że ołówek to dla wywiadowcy znacznie bardziej pewny sprzymierzeniec od pióra czy długopisu. Po pierwsze, zawsze wiadomo, kiedy ołówek się skończy, a długopis może odmówić posłuszeństwa z zupełnie niedocieczonych przyczyn. Po drugie, dane zapisane ołówkiem można usunąć w razie potrzeby szybciej niż zapisane przy pomocy długopisu, o ile ma się do dyspozycji odpowiednio gruby papier i dobrą gumkę, a i sam grafitowy wkład miał kilka ciekawych zastosowań – po włożeniu dwóch kawałków sztyftów w gniazdko 220 V z nabitym na nie karteluszkiem papieru, papier momentalnie się zapalał, co w niektórych sytuacjach bywało bardzo przydatne. Sam organizator miał zaś dobry, gruby papier i rzecz jasna odpowiednio kosztował.

 Oskar siedział na łóżku, palił papierosy, popijał kawę i intensywnie myślał, przelewając swoje przemyślenia na karty notatnika po norwesku, stosując system skrótów, które zrozumieć w stanie był tylko on sam.

– Panowie, właśnie dostaliśmy bardzo interesujące zlecenie – obywatel Gdańska, Karol Koczur, znany wśród swoich jako „Kocik”, zagaił odbywające się w willowej dzielnicy Sopotu spotkanie kilku mężczyzn, których image wskazywał na to, że są biznesmenami, a przynajmniej do miana takowych chcą aspirować.

Odziani byli przeważnie z nieco krzykliwą elegancją; dominowały buraczkowe, pistacjowe i musztardowe garnitury oraz frymuśne mokasyny z frędzelkami, a krawaty sprawiały wrażenie ręcznie malowanych, z mocnym wskazaniem na akwarele. Tak wyglądało w niektórych kręgach pojęcie o high class w Polsce lat dziewięćdziesiątych: złote spinki na krawatach, im grubsze, tym lepsze, białe skarpetki do czarnych butów (Michael Jackson nie może się mylić), wywatowane nadmiernie na barkach marynarki i olbrzymie telefony, najczęściej Motorole i Nokie z logo Centertela, ówczesnego monopolisty analogowej telefonii komórkowej, stawiane ostentacyjnie na stołach w restauracjach, modnych knajpach i klubach. „Poznać pana po komórce” zdawało się być w tych latach hasłem obowiązującym.

Sytuacja obecna nie odbiegała zbytnio od standardów; na stole z fałszywego mahoniu obradujący wyłożyli dumnie swoje aparaty, jak to mieli w zwyczaju – a nuż ktoś ważny zadzwoni. Sprawna obsługa, złożona z sześciorga specjalnie wynajętych na tę okazję kelnerów i kelnerek, podała zakąski w formie koreczków z żółtego sera, papryki i oliwek oraz kanapki, a także baterię butelek mocno skądinąd przereklamowanej szkockiej whisky Johnie Walker, która w tamtych latach uchodziła wśród wielu za szczyt wykwintu. Z naciskiem na szczyt szczytów – dwunastoletnią Black Label, której butelka kosztowała mniej więcej jedną trzecią pensji przeciętnego proletariusza.

W spotkaniu w rzeczy samej uczestniczyli mężczyźni aspirujący do tak zwanej klasy średniej wyższej, w ich własnym pojęciu oznaczającej klasę wyższą. Z tym że w Polsce w tych latach świadomość niuansów życia społecznego w krajach Zachodu była mimo wszystko stosunkowo płytka. Mimo tego, że w TV leciały seriale typu Dallas czy południowoamerykańskie produkcje o typowych, pretensjonalnych tytułach w stylu W szponach namiętności. Większość polskich widzów w ogóle nie przywiązywała wagi do dość jednak ścisłego związku między kostiumami aktorów, wystrojem wnętrz, a tym, jakie komunikaty niósł ze sobą taki entourage – raczej po prostu śledzili fabułę, a scenografię i stroje przyjmowali bez żadnej refleksji. I o ile latynoskie telenowele może niekoniecznie powinny służyć w Polsce za wzorzec wizerunkowy, amerykańskie emploi, stojące o szczebel, a czasem o kilka szczebli wyżej, trąciło zaś jednak „od zawsze” nuworyszostwem, to konia z rzędem dla tego, kto doceniłby tego typu subtelności pokazane chociażby w filmach takich jak Okruchy dnia, który co dopiero wszedł na ekrany polskich kin. Może znalazłoby się kilkudziesięciu krawców ze starej, przedwojennej szkoły, dziennikarzy modowych, dyplomatów czy bywałych w świecie artystów pozbawionych kompleksów, takich jak Krzysztof Penderecki.

Dla wielu aspirujących do klasy średniej miarą klasy były „fura, skóra i komóra”, choć te szpasy były raczej domeną jegomościów o nadmiernie rozwiniętej muskulaturze i proporcjonalnie niedorozwiniętych intelektach; klasa zwana inteligencją pracującą, jak nauczyciele i pracownicy naukowi, kontentowała się źle dobranymi do krawatów tanimi marynarkami o niemodnych wzorach i nie aspirowała do niczego. Honor narodu ratowały oczywiście panie; za komuny potrafiące uszyć coś z niczego, a w tamtej dobie, gdy nagle rynek został zarzucony tysiącami ton materiałów z Chin, Tajlandii czy Turcji, znalazły się w raju. Niemieckie czasopismo „Burda” z wykrojami strojów dla gospodyń domowych, wcześniej przemycane i pożyczane tysiące razy, stało się dostępne od ręki, praktycznie z dnia na dzień. Toteż w III RP poza nadal dominującymi szarościami na ulice miast i wsi wypłynęły setki tysięcy kolorowych modniś w różnym wieku; oczywiście gros stanowiło czysty chłam – ale mniejszość, czyli elity nie byłyby elitami, gdyby nie ich wyrafinowanie, powszechne w zasadzie w dowolnej społeczności, zarówno w ujęciu geograficznym, jak i czasowym.
 Reasumując – w roku 1993 w Polsce uchodziło się za pana, jeśli miało się sprowadzoną zza oceanu limuzynę typu Ford Crown Victoria z automatyczną skrzynią biegów. Rolls-royce’y, ferrari czy lamborghini były przeważnie poza zasięgiem nawet najjaśniejszych gwiazd klasy aspirującej do miana wyższej, o aston martinach słyszeli zaś tylko maniacy motoryzacji. Bogatsi, którzy oprócz pieniędzy dysponowali przyzwoitszym smakiem, kupowali jaguary i lancie.

 Sam Kocik, mimo pseudonimu, który miał dość pieszczotliwy charakter, nie był człowiekiem, który zwykł się pieścić, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. W przeszłości próbował imać się różnych zajęć: bywał złodziejem, paserem, przemytnikiem i nikt z odrobiną oleju w głowie nie postawiłby go za wzór trójmiejskiej dziatwie. W swoim czterdziestopięcioletnim życiu zdążył już posmakować państwowego wiktu; w kilku zakładach penitencjarnych spędził w sumie cztery lata. Spędziłby znacznie dłużej, gdyby udowodniono mu jedno zabójstwo, które popełnił na konkurencyjnym gangsterze, ale służby śledcze pokpiły sprawę i nawet nie udało się im doprowadzić go przed oblicze prokuratora. Inna sprawa, że nie byłoby to łatwe; tamtego zastrzelił na odludziu, w sytuacji sam na sam, z pistoletu z tłumikiem, a samego narzędzia zbrodni, nigdzie niezarejestrowanego i nieprzestrzelanego glocka, pozbył się w typowy dla gdańskich bandziorów sposób: po prostu wyrzucił go w odpowiednim momencie do morza, wykupiwszy wcześniej rejs statkiem wycieczkowym.

 Teraz obywatelowi Koczurowi zamarzyła się gangsterka pod krawatem; skrycie żywił ambicje, by wkraść się do mainstreamowych elit. Otoczenie prezydenta Wałęsy, ksiądz Jankowski… Układy z władzą, zarówno miejscową, jak i centralną. Nie tylko pieniądze, ale przepustka do świata realnych wpływów, gdzie półświatek, ten prawdziwie się liczący, mógł potajemnie wpływać na kształt niektórych ustaw parlamentu. Politycy byli kurwami, które sprzedawały się temu, który lepiej zapłacił i było im przeważnie obojętne, nad czym i jak głosują. Im zależało na nachapaniu się i zabezpieczeniu starości, może z wyjątkiem kilku nawiedzonych idealistów, jak marszałek Małachowski, dziwadło nad dziwadła, lewicowiec o szlacheckiej proweniencji. Ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii opłacili solidarnie polscy gangsterzy, bo nielegalność towaru windowała jego ceny na niebotyczne poziomy, co oznaczało dla uprzywilejowanych krociowe zyski. Ustawy o prohibicji nie planowano kupować – ojcowie chrzestni polskiego podziemia kryminalnego mieli na tyle rozumu, żeby nie próbować forsować takich rozwiązań. Prohibicja i płynąca z niej fortuna kusiła, ale społeczeństwo narkomanem pogardzało, a pijaka miało za „swojego chłopa”, odebranie Polakom dostępu do okowity groziłoby zaś rozruchami na trudną do przewidzenia skalę.

 Co tam się kotłowało za kulisami, to się kotłowało, ale Kocik chciał zbudować sobie przede wszystkim solidną fasadę. Zalegalizować interesy, uporządkować swoje podwórko i wkupić się do śmietanki towarzyskiej. Na razie działał w czymś na kształt strefy przejściowej – miał agencję towarzyską i klub nocny, solarium, delikatesy i przymierzał się do kupna kamienicy na gdańskim Starym Mieście. Agencja i klub nie były szczególnie mile widziane przez środowisko Jankowskiego, choć niejeden kapłan zachodził, pozornie incognito, do jego przybytku, by, jak to mawiają niektórzy, spuścić z krzyża.

Karol skrzętnie nagrywał ukrytymi kamerami ekscesy wszystkich gości, ze szczególnym uwzględnieniem księży, gdyż wychodził z założenia, że taka karta przetargowa zawsze może się przydać. A już wyjątkowo cieszyły go wizyty sędziów i prokuratorów, zwłaszcza tych, których znał w pewnym sensie osobiście, a żonatym sługom Temidy w jego burdelu wprost brakowało tylko ptasiego mleka. Toteż chętnie wracali, a szef interesu zacierał ręce – i to wcale nie z powodu opłacanych przez nich, nie najniższych zresztą, rachunków.

 A teraz hewra Kocika dostała ciekawe zlecenie, które sam zainteresowany miał za chwilę zreferować swoim współpracownikom.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Dziadek. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski2
Okładka książki -  Dziadek

Ile praw złamiesz, by ocalić najdroższe życie? Jan Skórzewski jest bezgranicznie zakochany w swojej wnuczce. Gdy dowiaduje się, że Emilka cierpi na rzadką...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kobiety naukowców
Aleksandra Glapa-Nowak
Kobiety naukowców
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Pokaż wszystkie recenzje