Nazwisko trójmiejskiej pisarki Anny Klejzerowicz czytelnicy kojarzą z mrożących krew w żyłach powieści kryminalnych i sensacyjnych, a także z horroru. Tym razem pisarka daje się poznać jako autorka ciepłej powieści obyczajowej. W księgarniach dostępna jest już Czarownica, której patronuje wortal literacki Granice.pl. Poniżej publikujemy jej premierowy, bardzo obszerny, fragment.
Bohater powieści, trzydziestokilkuletni Michał, rezygnuje z miejskiego życia i stawia malowniczy dom na wsi. Od pierwszej wizyty w okolicy intryguje go mieszkająca na skraju wsi samotna kobieta, którą miejscowi zwą czarownicą. Poznanie jej i spotkanie sześcioletniej, zamkniętej w sobie dziewczynki na zawsze zmieni życie Michała i stanie się przyczyną wielu dramatycznych wydarzeń i trudnych decyzji...
To historia o życiu w zgodzie z naturą - także własną. O pokonywaniu słabości, osobistych tragedii, demonów przeszłości, a także o upartym poszukiwaniu sensu życia. To także historia o miłości w jej najbardziej uniwersalnym wymiarze.
Czarownica to opowieść o miłości. Szeroko rozumianej i szeroko przedstawianej. Miłości do drugiego człowieka, która może się pojawić w naszym życiu w każdej chwili i w każdym wieku. Miłości do dziecka, czasami trudnej, bolesnej, pełnej wątpliwości, obciążonej jarzmem odpowiedzialności. Miłości do zwierząt, które tak niewiele oczekują, a tak dużo dają w zamian. Miłości do natury, która zawsze jest w stanie nam służyć, koić nasze smutki, leczyć zranione dusze, a lecąc na łeb, na szyję przez życie, często tego nie dostrzegamy.
Agnieszka Lingas-Łoniewska, agnesscorpio.blogspot.com
Premierowy fragment powieści Czarownica:
(…)
Nie mogłem zrozumieć, co mnie pcha do tej kobiety. Widziałem ją zaledwie raz i twarz już mi się zatarła w pamięci. Pamiętałem tylko rudy kucyk i ciemne okulary. I ogólne wrażenie. Że przyciąga jak magnes. I jeszcze to, że drugiej takiej nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Tłumaczyłem sobie, że po prostu intryguje mnie dziwność, odmienność. Myślałem: „Dziwak ciągnie do dziwaka…”.
A może samotny do samotnego?
Ona tu obca, ja też. Ale tak naprawdę, już chyba wiedziałem, że to pierwsza kobieta od lat, która zrobiła na mnie wrażenie.
Wreszcie ją zobaczyłem. Co prawda tylko przez chwilę. Jechała na rowerze, a obok biegł pies. Zauważyłem powiewający na wietrze rudy kucyk. Skręciła do lasu. Zobaczyłem – i serce mi zagrało.
Dziecinniejesz, stary!
Gra była niebezpieczna, ale dreszczyk kusił. Przecież chciałem stać się nowym człowiekiem, a to jest właśnie coś nowego. I tak będę tu mieszkał wyłącznie latem, a ona nie wiadomo jak długo, przekonywałem samego siebie. Zresztą to nic poważnego, wakacyjne emocje, wpływ otoczenia…
Jednak w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że przez cały czas wpatruję się w drogę. Sądziłem (a raczej miałem nadzieję), że ona będzie w końcu tędy wracać. Ale nie doczekałem się. Widocznie wracała jakoś inaczej.
Na wszelki wypadek wieczorem znów wybrałem się na krótki spacer i znów zobaczyłem światło. Przez moment widziałem również jej cień, czarny na tle żółtego prostokąta. Cień przesunął się szybko i już go nie było, ale i tak poczułem się dziwnie uspokojony.
W końcu doszedłem do wniosku, że bardziej pilnuję małej chatki niż własnej budowy. Tymczasem mój dom rósł w siłę i gabaryty. Wkrótce będzie gotowy. Ekipa sprawna, na szczęście, a konstrukcja prosta – to przecież tylko zwykły letniak.
W samym rogu mojej działki rosło wysokie, stare drzewo, kasztanowiec chyba. Ustawiłem pod nim zbitą z desek ławkę, a przy niej coś na kształt stolika (dwa kamulce i decha). Obok, ze starej balii, wkopanej w ziemię, powstała sadzawka (balię dostałem od sąsiadów Joli). I teraz mam coś, co się nazywa oczko wodne. Brzegi obłożyłem kamieniami, a Jolka obiecała, że przyniesie mi jakieś specjalne roślinki, żeby było jeszcze ładniej.
Kupiłem poradnik i zabawiałem się planowaniem przyszłego ogrodu. Wciągnęło mnie to. Zresztą teraz wszystko sprawiało mi radość. Czułem się jak obudzony z letargu. Nie, zdecydowanie miasto nie jest naturalnym środowiskiem człowieka!
Któregoś dnia zaczepiła mnie tęga pani, sąsiadka, i zapytała, czy nie chcę szczeniaka. Nie wiedziałem, czy chcę, więc kobieta zaprosiła mnie do siebie, żebym obejrzał pieska. Zapewne odgadła, że jak zobaczę, to wezmę.
Na spotkanie wybiegł nam śmieszny brązowy kundelek. Powitał mnie serdecznie, jak starego przyjaciela, a ja uznałem to za znak. Sąsiadka powiedziała, że mały ma już cztery miesiące, suka go odpędza, resztę miotu już dawno rozdali i tylko ten został. Nie chce pieniędzy, byle w dobre ręce… Bo ona nie z tych podleców, co to pieski do lasu wywożą, takich to by od razu w więzieniu zamykała! Ponieważ ja też bym zamykał, więc się dogadaliśmy.
Miałem zatem szczeniaka. Wabi się Bokser, dodała na pożegnanie. Taki z niego bokser, jak ze mnie ciężarówka, pomyślałem. Ale od tej pory byliśmy nierozłączni.
Więc to jednak znak.
Jeszcze tego samego dnia podjechałem do pobliskiego sklepu po jedzenie dla psiaka. Drugą paczkę suchej karmy (tym razem dla dorosłych psów) oraz czekoladę kupiłem dla sąsiadki dobrodziejki, w dowód wdzięczności za Boksera.
Mały dostał też obrożę, smycz i – bardzo niechętnie – zaczął pobierać lekcje dobrego wychowania. Codziennie rano chodziliśmy na spacery do lasu. W lesie biegaliśmy: pies uszczęśliwiony, ja szarpany za nogawki dresu, ale również szczęśliwy. Potem, w nagrodę, odbywała się zabawa w rzucanie i przynoszenie patyczka.
Poza tym regularne spacery pozwalały mi na stałą obserwację chatki Baby Jagi, jak ją nazywałem w myśli. Raz udało mi się nawet zobaczyć rudą nieznajomą, kiedy przechodziła przez podwórko z naręczem kwiatów. Nie, stanowczo nie przypominała wiedźmy, bardziej elfa. Ale „chatka Baby Jagi” brzmiało lepiej.
Za drugim razem siedziała na ławce przed domkiem i szczotkowała białego kota. Ukłoniłem się. Spojrzała zdziwiona; chyba mnie nie poznała. Skinęła głową i zagwizdała na psa, który straszył Boksera przy płocie.
Odwiedziłem Jolę i Pawła, bo chciałem przypomnieć o tych wodnych roślinach. Paweł był sam, Jolka akurat pojechała do miasta. Pogadaliśmy chwilę w ogrodzie, popijając mrożone wino. No i znów podkusiło mnie, żeby palnąć coś o rudej.
Paweł spojrzał jakoś dziwnie.
– Co ty, stary, zakochałeś się? Jolka mówi, że coś za bardzo interesujesz się naszą tajemniczą damą.
Idiota.
Nawet jej nie znam!
A jednak… Czułem się trochę tak, jak wtedy, gdy jako nieśmiały dwunastolatek zakochałem się w dziewczynce z sąsiedniego domku kempingowego. Podczas wakacji z rodzicami, gdzieś nad Balatonem. Dziewczynka nie była Polką (pochodziła, zdaje się, ze wschodnich Niemiec), miała długie, jasne włosy i wysoko zadzierała nosa. Nie mogliśmy się dogadać. A ja marzyłem i myślałem tylko o niej. To była moja pierwsza wielka miłość.
Ale teraz nie masz dwunastu lat, pomyślałem, tylko pierwsze siwe włosy. A jakiś tajemniczy głos odpowiadał mi na to szyderczo: „No i co, czujesz przecież dokładnie to samo”.
To samo.
To samo!
***
Kiedy poszliśmy z Bokserem do lasu, żeby trochę pobiegać, było już późne popołudnie. Tego dnia upał zelżał, a między drzewami było nawet dość chłodno. W sam raz na odrobinę ruchu. Alejka w pewnym momencie zakręcała, Bokser pobiegł przodem. Usłyszałem jego radosne, cieniutkie poszczekiwanie, następnie głuchy odgłos, groźny warkot… i rozpaczliwe skomlenie. Przerażony puściłem się ostrym sprintem na pomoc mojemu psiakowi.
Dzik? Inny diabeł…?
Wybiegając zza zakrętu, zobaczyłem, jak ktoś, przeklinając, podnosi z ziemi rower. Rety! Ona! Obok leżał Bokserek w pozycji „poddaję się”, a ten jej potwór znęcał się nad nim moralnie, obnażając wielkie kły i warcząc głębokim basem. Biedna psina popiskiwała cichutko.
– Piękne dzięki! Rozwaliłam sobie kolano, łokieć i być może także rower! – zawołała Ona ze złością. – Jak się ma głupiego psa, to trzeba go trzymać na smyczy! Wyleciał mi prosto pod koła! Bez obaw, nic mu nie jest, zaryzykowałam własne życie! Cholera jasna, Reks, zostaw go!
Cóż, pomyślałem, chyba jednak przyjaźń nie jest nam pisana…
– Przepraszam – powiedziałem z urazą. – To jeszcze szczeniak. Nie jest głupi, tylko życzliwy światu. W przeciwieństwie…
– W przeciwieństwie do mnie?
– Miałem na myśli pani psa
– Mój pies nie ma być życzliwy ani dla pana, ani dla pańskiego zwierzaka, ani dla nikogo innego. Oprócz mnie. Rozumie pan?
Wziąłem przestraszonego Boksera na ręce. W tej chwili wcale nie czułem do tej kobiety sympatii. Obraziła mojego psa. Ale, pomyślałem, z drugiej strony… Rzeczywiście, nie chciała mu zrobić krzywdy, wykręciła kierownicę, upadła.
Zaproponowałem więc, że obejrzę ten jej rower, a ona, o dziwo, się zgodziła. Otrzepała spodnie, włożyła przewiązany w pasie szary sweter i zapaliła papierosa. Psy obwąchiwały się nieufnie.
Rower był w porządku. Jeszcze raz przeprosiłem, bardzo formalnie, w swoim i psa imieniu. Miałem szczery zamiar oddalić się z godnością, ale ona uśmiechnęła się niespodziewanie.
– Nic się nie stało, napadłam na pana w złości. Czasem tak ze mną bywa. Przepraszam, że obraziłam pańskiego pieska. Przecież jasne, że to nie jego wina!
Po raz pierwszy zobaczyłem jej uśmiech. Był… Był po prostu piękny.
– Proszę kontynuować spacer – dodała. – Ja muszę wracać. Ale rower to już chyba poprowadzę, kolano trochę boli. Idziemy, Reks! Do widzenia i miłej wędrówki. Bez urazy, mały! – To ostatnie skierowała do Boksera. Skąd miała wiedzieć, że Bokser nigdy nie czuje się urażony? W małym ciele ma wielkie serce.
Podjąłem błyskawiczną decyzję. Jeśli nie teraz, to nigdy!
– Odprowadzę panią – zaproponowałem. – To nie był właściwie spacer, biegam trochę, ale na dziś wystarczy. Jesteśmy sąsiadami, buduję się tutaj, na końcu wsi. To jest Bokser, a ja… – spróbowałem prezentacji.
– Wiem, kim pan jest – przerwała. – Hm, Bokser… A to dobre! Cześć, Bokser – zaśmiała się lekko. – A ja jestem Ada. Ale proszę się nie kłopotać, trafimy do domu.
– Ależ ja chcę panią odprowadzić! I to nie jest żaden kłopot, proszę mi wierzyć.
– Skoro tak, to w porządku. Pan wie, gdzie mieszkam, prawda? – zapytała z porozumiewawczym uśmiechem.
– Prawda – odparłem, nieco zawstydzony.
Szliśmy powoli leśną ścieżką. Prowadziłem jej rower. Przodem zgodnie biegły psy. Dwukrotnie przysiadaliśmy na przydrożnych pniakach, żeby zapalić. Rozmawialiśmy, a raczej ja głównie mówiłem, a ona głównie słuchała. Sam się sobie dziwiłem, bo normalnie wcale nie należę do rozmownych. A teraz opowiadam prawie obcej kobiecie o sobie, o decyzji kupna działki, budowie domu, o marzeniach…
Ależ ze mnie nudziarz! – pomyślałem.
Słuchała uważnie, ale o sobie nie powiedziała ani jednego słowa.
Odprowadziłem ją pod sam dom i zaprosiłem na mój plac budowy, jak to się brzydko nazywa. Obiecała, że chętnie wpadnie zobaczyć.
Znajomość została zawarta. Może w trochę dramatycznych okolicznościach, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
***
Przyszedł pewnego dnia znikąd i – serdecznie powitany – już z nami został. Z Bokserem dogadali się od razu i odtąd wspólnie pilnowali wznoszenia domu. Robotnicy nazywali ich krótko: Nadzór Budowlany.
Siedziałem właśnie z ekipą na dachu, kiedy usłyszałem powitalny jazgot Boksera. Gdy ujrzałem, kto przyszedł, omal z tego dachu nie spadłem!
Ale i tak bardzo szybko znalazłem się na dole.
Bo to była Ada.
– Witam! Pozwoliłam sobie skorzystać z zaproszenia. Przyniosłam to. – Podała mi torbę wypełnioną puszkami z piwem. – Dla robotników i dla nas. O, jaki piękny kotek!
– No a dom?!
– Ojej, też. Duży. Przy mojej chałupce…
Zaprowadziłem ją na ławkę przy sadzawce.
– Słodkie – zawyrokowała.
Piliśmy piwo prosto z puszek. Nie miałem jeszcze szklanek, tylko kilka starych kubków.
Ada była ubrana w czarny T-shirt i dżinsy. I oczywiście miała ciemne okulary. Włosy tym razem rozpuściła. Długie do ramion. Ładne. Odgarnęła je za ucho.
– No to kiedy koniec budowy?
– Mam nadzieję, że niedługo. To letni dom, więc nie powinno być dużo roboty z wykończeniem. W przyszłym tygodniu kładziemy dach. Przyjdzie pani na wiechę?
– Pod jednym warunkiem: że przejdziemy na ty. Nie będę się wygłupiać na imprezie z formalnościami. Jestem wystarczająco stara, żeby mi mówić po imieniu.
Ucieszyłem się. Może jednak jest nam pisana przyjaźń?
– Świetnie! Chyba oboje do tego dorośliśmy.
– A tak poważnie, to nie lubię etykiety w prywatnych kontaktach. To mnie peszy – wyjaśniła. – Choć moja matka powiedziałaby: Ada, to nie wypada!
– No wiesz, to już inne czasy. Trącimy się piwem i wszystko będzie zgodne z konwenansem. – Stuknęliśmy się puszkami; trochę piwa się wylało, na szczęście. – Sądziłem, że niechętnie nawiązujesz kontakty?
– Dlaczego? A, rozumiem… Nasłuchałeś się plotek!
– Nie, nie o to chodzi. Po prostu chyba się tutaj z nikim jeszcze nie zaprzyjaźniłaś? Przynajmniej do tej pory? – dodałem z nadzieją.
– No tak, z tobą się zaprzyjaźniłam! – Roześmiała się. – Ja po prostu nie szukam znajomości. Ale jeśli one same mnie znajdują… I jeśli mi odpowiadają… Nie, nie jestem desperatką.
Ada zdjęła okulary i spojrzała na mnie z uśmiechem. Coraz bardziej lubiłem ten jej uśmiech. A teraz po raz pierwszy zobaczyłem jej oczy. Szarozielone, bardzo jasne.
– Dlaczego zawsze je nosisz? – Wskazałem na okulary. – Masz ładne oczy.
– Dzięki. Nie wiem czemu. Nie zastanawiałam się nad tym. Może się trochę za nimi ukrywam?
– To stwarza dystans.
– Właśnie. – Założyła okulary z powrotem – No, lecę! Będziesz miał naprawdę fajny dom. To na razie. Przyjdę na wiechę.
Przyszła. Przyszło też mnóstwo innych osób: sąsiedzi, znajomi z miasta. I oczywiście cała moja ekipa. Oraz Jola z Pawłem. Na moim jedynym drzewie zawiesiłem papierowe lampiony, Paweł przygotował trochę fajerwerków. Były szaszłyki z grilla i pieczone w ognisku kiełbaski; ich zapach wprawił w euforię mój Nadzór Budowlany. I mnóstwo piwa. No i inne trunki.
Paweł i Jolka spoglądali znacząco na mnie i na Adę. Udawałem, że tego nie dostrzegam, a Ada rzeczywiście niczego nie zauważyła. Na szczęście. Bo jak bym jej wytłumaczył, że mam takich durnych przyjaciół? Była swobodna – jak to się teraz mówi – wyluzowana. Nie unikała sąsiadów. Aż Jola dopadła mnie na osobności i oznajmiła, że ta cała Ada jest jednak całkiem sympatyczna. Niesłychane.
– Dopiąłeś swego, Romeo! – dodał już chyba trochę wstawiony Paweł. – Całkiem niezła z niej laska, choć nie powiem, żeby ośmielała człowieka.
– Lepiej dla ciebie, żeby nie ośmielała. Pilnuj własnej żony. Bo ci ją jeszcze ktoś porwie.
– O, jaki zazdrosny…
– Po prostu czuję się odpowiedzialny za utrzymanie na tym przyjęciu w pionie twojego morale, przyjacielu. – Mrugnąłem.
To była miła noc. Mnogość gwiazd oszołamiała. Alkohol zapewne też, chociaż nie mnie. Jako gospodarz starałem się być trzeźwy przez cały czas. Ada piła wyłącznie piwo. W świetle ogniska widziałem jej oczy, w ciemności nieuzbrojone w okulary. I zauważyłem, że czasem nieruchomo patrzą w płomienie. I że, nawet kiedy się śmieje, pozostają poważne.
– Jesteś smutna? – zapytałem cicho.
Drgnęła.
– Smutna? Nie bardziej niż zwykle – odpowiedziała szorstko. – Może nawet nieco mniej.
Ośmieliłem się ją objąć.
– Powiesz, co cię trapi?
Odsunęła się.
– Nic mi nie jest. Gadam głupoty. Upiłam się trochę. A pijane kobiety bywają smutne.
Przyjęcie dobiegało końca, goście się rozchodzili; Paweł z Jolą oznajmili, że odprowadzą Adę do domu. Przekląłem ich w duchu. Wychodząc, Ada zapytała:
– Masz rower?
– Tutaj nie.
– Za to ja mam dwa. Jeśli chciałbyś się ze mną przejechać, to ci jeden pożyczę. Jutro o pierwszej. I… przepraszam, Michał!
(…)