Pewnego dnia z dalekiego Teksasu do śląskiej wsi Płużnicy przychodzi list. To zaproszenie od franciszkanina, ojca Leopolda Moczygemby, skierowane do jego braci z rodzinami. Jest połowa XIX wieku. Płużniczanom, mimo zniesienia pańszczyzny, żyje się coraz trudniej.
Postanawiają wyruszyć do Ameryki. Bardzo szybko się okazuje, że w tę podróż wybiorą się nie tylko krewni zakonnika… Kilkuset Ślązaków udaje się w ponaddwumiesięczną odyseję przez kraje niemieckie, Ocean Atlantycki i prerie Teksasu. Zakładają istniejącą do dziś osadę Panna Maria nieopodal San Antonio. Tyle historia, która stanowi tło ballady o teksaskich
Ślązakach, pełnej humoru, wzruszeń i lokalnego kolorytu, gdzie ślonsko godka funkcjonuje na równych prawach z angielskim i hiszpańskim.
Czy Teksas okaże się dla Ślązaków rajem na ziemi? Zmieniają się realia, zmieniają się ludzie. Inne czasy, inny świat. Tylko… czy na pewno?
Do sięgnięcia po książkę Michaela Sowy Tam, gdzie nie pada zaprasza Wydawnictwo Lira. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy fragment powieści, tymczasem już teraz zachęcamy do lektury kolejnej części fragmentu:
Brnąc tak przez strugi deszczu i potok własnych myśli, dotarł wreszcie do celu dłużącej się mu wędrówki. Przystanął przy skrzypiącej na wietrze furtce, omiatając niepewnym wzrokiem budynek. Poradowie, bo do nich należało obejście, dbali o swoje domostwo.
Posmołowane bale, uszczelnione świeżym mchem, przed domem powymiatane, choć nie była to niedziela ani nawet sobotni wieczór, a dach, mimo że zwykłą snopkową strzechą pokryty, sprawiał wrażenie solidnego. Arnold Szpyra podciągnął kołnierz, odsapnął ze dwa razy i ruszył w stronę wejścia. Stanąwszy u progu, zapukał donośnie i nie czekając na zaproszenie, pchnął drzwi.
— Grüß Gott, szczęść wam Boże! — zawołał od pogrążonej w półmroku sieni. W uchylonych drzwiach do izby ukazała się wysoka, szczupła sylwetka głowy rodziny.
— Gość w dom, Bóg w dom, to Szpyra tyż niech wlyzie — powitał, nie całkiem wylewnie, gościa Piotr.
Arnold wszedł do środka i rozejrzał się. W pobielonej izbie naczelne miejsce zajmował wielki, podłużny, ciosany stół, wzdłuż którego po obu stronach ustawiono masywne ławy. Z lewej strony pod oknem znajdowała się sosnowa komoda, na środku której stał gipsowy krucyfiks. Siedział przy niej na niskim taborecie stary Juliusz, z osiemdziesiąt lat na karku, ojciec gospodarza, i pykał swoją nieodłączną węgierkę — sepiolitową, misternie rzeźbioną fajkę, której zazdrościła mu cała wieś. Na jego pobrużdżone zmarszczkami czoło opadały nieco przydługie, białe jak śnieg włosy. Nie przeszkadzały jednak staremu utkwić w Szpyrze ostrego jak kosa wzroku.
Ścianę po przeciwnej stronie zajmował niemal w całości ogromny piec. W domu unosił się zapach przyrządzanej na nim strawy, która bulgotem z garnca dawała znać o sobie. Żur ze skwarkami, wyczuł Szpyra. Nie przepadał zbytnio za zwyczajami kulinarnymi prostych ludzi, ale spontanicznie zaczął się zastanawiać, kiedy po raz ostatni miał coś w ustach.
Dochodziła dwunasta, dzwony na wieży jeszcze nie biły, a on od wczesnego rana na nogach.
Przy piecu krzątała się Rozalia, żona starszego od siebie o dwa lata gospodarza, która akurat odwróciła się w stronę gościa. Szpyra zauważył, że mimo czterdziestej wiosny zachowała ona ów swoisty rys urody, tak znamienny dla tutejszych niewiast: nieco głębiej osadzone błękitne oczy, delikatnie kręcone, długie, splecione z tyłu w warkocz blond włosy, i lekko śniadą, zaznaczoną nieustanną pracą w polu cerę.
— Witejcie i siednijcie sie — oznajmiła, wskazując na miejsce przy stole. — Jeszcze my nie pojedli, to ostaniecie na obiod.
Zarządca skinął jeno głową w podziękowaniu i z mozołem wcisnął swe ciało pomiędzy ławę a stół.
Sapał przy tym niczym prośna maciora.
Piotr usiadł z boku, a Juliusz naprzeciwko Szpyry. Stary Porada nie spuszczał przy tym z niego wzroku. Szpyra pomyślał, że staremu chyba naprawdę odbiło, co zresztą nie było niczym nienormalnym u pospolitego chłopa. Rozum się z wiekiem zużywa, żeby nie powiedzieć — zanika zupełnie. Westchnął głęboko, poprawiając poły odzienia.
Rozalia podała michę z parującą aromatycznie strawą i kawałami chleba na desce obok.
— Niech nom Bóg to jadło pobłogosławi — rzekła.
— Amen — rozległo się z ust obydwu Poradów.
— A... amen — wyrwało się niemrawym echem z ust zarządcy.
Przez chwilę posilali się w milczeniu. Słychać było tylko skrobanie łyżek po misie i siorbanie Szpyry. Zarządcy spieszno chyba było, machał bowiem swą łychą dwa razy szybciej niż pozostali.
— Dyć to poleku jydzcie, jeszcze się nom tu udowicie i bydzie fatyga — odezwał się Piotr.
Szpyra mlasnął i podniósł swe małe oczy na gospodarza, zupełnie ignorując spływającą mu po podbródku strużkę polewki.
— Coś mało was przy stole — zasapał zarządca.
— Nie godejcie, żeście tu przyszli się chwalić, jak to dobrze poradzicie rachować. — Piotr zanurzył głębiej łyżkę w misie.
— Porada, nie czas teraz na mędrkowanie. Wszyscy po wsiach biadają, że deszcz, że nieurodzaj będzie, ale wy, jak widzę, nieźle sobie radę dajecie. Żurek i skwarki jak u grafa na zamku.
Książkę Tam, gdzie nie pada kupić można w popularnych księgarniach internetowych: