Epicka, misterna, totalnie angażująca! „Lisica" Witolda Horwatha

Data: 2022-08-18 12:14:03 | Ten artykuł przeczytasz w 12 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

O swoim życiu Hanna Lubochowska mogłaby dużo powiedzieć, ale nie to, że było nudne. Kiedy ogląda się wstecz, z sentymentem myśli, że niektóre rzeczy mogła zrobić inaczej, podjąć inne decyzje. Ale jedno wie na pewno: życie, które spełniło jej marzenia i pozwoliło zostać pełnoprawną funkcjonariuszką amerykańskiej policji - nie mogło być złe.

Jej historia rozpoczyna się w Jakaterinosławiu podczas rewolucji i wojny domowej. Ojciec siedemnastoletniej wówczas Hanki, naczelny inżynier w sławnej polskiej firmie Rudzki i S-ska, zostaje skatowany i okaleczony przez zrewoltowanych robotników. Ich przywódcy, bezdusznemu bolszewikowi Władysławowi Sience, to jednak nie wystarcza: w okrutny sposób prześladuje także jego córkę.

Lecz nie ma pojęcia, że trafił na kobietę nieprzeciętną, która wyprzedza swoją epokę i która potrafi się bronić. Hanka od zawsze pragnęła zostać policyjnym detektywem, nie zważając na to, że na początku XX wieku nie był to, delikatnie mówiąc, zawód popularny wśród kobiet.

Po wybuchu rewolucji musi ewakuować się z Rosji drogą morską. Na statku wpada na trop niebezpiecznej kontrabandy, udaremnia zamach na pochód pierwszomajowy w Marsylii, poznaje demonicznego księcia Czernobiesowa i zyskuje młodszego braciszka.

A to zaledwie początek, bo Hanka dopiero się rozkręca...

– Epicka, misterna, totalnie angażująca! Uwielbiam frazę Witolda Horwatha – napisała o powieści Lisica Katarzyna Bonda.

Obrazek w treści Epicka, misterna, totalnie angażująca! „Lisica" Witolda Horwatha [jpg]

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki: 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Człowiek o martwych oczach

– Nie bój się. Dziś jeszcze cię nie skrzywdzę – powiedział po polsku. Wzrostu miał chyba trzy arszyny, posturę niedźwiedzia i dziwne oczy, całkiem bez wyrazu, jak u sklepowych manekinów albo trupów.

ZAPŁACIŁ ZA ODWAGĘ. Gdyby inaczej się zachował, ci ludzie nie tknęliby go palcem, może nawet co bardziej religijni życzyliby panu inżynierowi i szanownej małżonce pokoju Chrystusowego i zdrowia. Bo to stało się w Boże Narodzenie. Nasze katolickie, które dla prawosławnych było powszednim roboczym dniem i rosyjski urzędnik przekazujący wiadomość najpewniej nie zdawał sobie sprawy, że robi mi makabryczny świąteczny prezent.

Właśnie wróciłam ze szkoły i dzwoniąc do mahoniowych, dwuskrzydłowych drzwi naszego mieszkania, usłyszałam zza nich nagle podobny dźwięk, niby echo. Byłam pewna, że to Taras do mnie telefonuje, więc – zirytowana, zakochana gimnazjalistka – nie zdejmowałam palca z przycisku, aż wreszcie rozległo się szuranie kapci i szczęk odsuwanego rygla. Wyminęłam pulchną Matyldę, prawie ją odpychając, i jak kotka za myszą pomknęłam do salonu – do orientalnego stoliczka z laki, nad którym pochylała się przystrojona choinka. Spomiędzy jej gałęzi terkotał wielki, drewniany ericsson. Zrzucając na podłogę lawinę igieł i bombek, poderwałam słuchawkę i chciwie przyłożyłam do ucha. Ale to nie Taras się odezwał.

– Matyldo, gdzie jest mama?

– Nie wiem, panienko. Przecie mi się nie opowiada. Wyszła tak jakoś w południe i…

A ja już zbiegałam po schodach, marmurowych schodach z pozłacaną, ornamentowaną poręczą, które od dwóch lat codziennie przemierzałam w górę i w dół, między wysadzaną kasztanowcami ulicą Borodynską, a pierwszym piętrem kamieniczki kupca Antonowa, gdzie za trzysta rubli rocznie tata wynajmował pięciopokojowy umeblowany apartament. To była dobra i droga dzielnica. Nie dla plebsu. Nie dla tych, którzy dziś rano bili go metalowymi prętami. Bo nie zgodził się na stworzenie w fabryce jakiejś rady, komisji, czy innego bolszewickiego gówna.

– Od radzenia jestem ja i zarząd, a wy macie robić swoje! – Tak im krótko odpowiedział.

– Towarzyszu inżynierze – próbowali najpierw perswazją. – Wy też człowiek pracy. Dołączcie do nas. Nie trzymajcie strony burżujów.

Co szkodziło pozwolić im na odrobinę polityki? Wyszumieliby się, wywrzeszczeli swoje proletariackie żale, i szlus. Ale mój ojciec, odkąd sięgam pamięcią, był do bólu pryncypialny, nawet w domowych drobiazgach, więc co dopiero, gdy chodziło o znaną na całe imperium firmę Rudzki i S-ka, która na przełomie wieków zatrudniła go w nowo powstałej giserni, a po niespełna trzech latach mianowała naczelnym inżynierem. To pod fachowym okiem taty odlewano w Mińsku Mazowieckim elementy mostów spinających później brzegi Wołgi, Dwiny, Amuru, Newy i wielu, wielu innych rzek, jak Rosja długa i szeroka. Do dziś mam w pamięci jego gabinet ze ścianami pełnymi zdjęć tych gigantycznych stalowych konstrukcji. A w dziewięćset piętnastym ewakuował się razem z fabryką do Jekaterinosławia; z fabryką i rodziną, choć nie zapytał mamy ani mnie, czy chcemy opuszczać Polskę. Taki już był ten Edward Lubochowski, i myślę, że parę cech po nim odziedziczyłam. Niestety, a może na szczęście. Sama nie wiem. I teraz przez swój charakter leży na oddziale chirurgicznym żydowskiego szpitala, bo tam kazał się zawieźć, gdy wezwanej policji udało się wreszcie odegnać napastników, lub raczej – kiedy bandzie znudziło się okładanie i kopanie człowieka, który już wydawał się martwy. 

– Do doktora Kagana – wycharczał, plując krwią, a policjanci nie byli pewni, czy się nie przesłyszeli, bo rzadko zdarzało się, żeby chrześcijanin chciał się leczyć w jewriejskoj bolnice, pałacu kupionym przez Hibbat Syjon od jakiegoś zubożałego arystokraty i przerobionym na szpital. Jego bryła, gęsto porośnięta winnym pnączem, wznosiła się na lewym brzegu rzeki, doskonale widoczna z okien elektrycznego tramwaju, który wiózł mnie Mostem Amurskim. O tej porze wagon wypełniali ludzie o topornych drapieżnych rysach, często kałmuckich jak ich wódz; do domu po pracy wracali albo jechali na drugą zmianę do swoich fabryk, by zaprowadzać w nich nowe, sprawiedliwe porządki. Za pomocą pałek i kastetów.

– PANNO HANIU, JA NIE WIERZĘ, ŻE TO SIĘ STAŁO NAPRAWDĘ. –

Łysy mężczyzna w okularach krótkowidza na mój widok poderwał się z ławki, zastępując mi drogę. Aż się wzdrygnęłam. Idąc szerokim korytarzem, nie zauważyłam go – zgarbionej postaci przycupniętej pod ogromną ścianą. W tym niegdysiejszym pałacu wszystko było ogromne i szerokie za wyjątkiem drobniutkiego pana Józefa Czeremchy, starszego księgowego firmy Rudzki. – Ja nie wierzę – powtórzył. – To sen, okropny sen, i zaraz się obudzimy. – Nie zgadzał się bilans w nieszczęsnej łysej głowie; niemożliwe, że to zrobili swoi. – Jeszcze rozumiem Ruscy naszego albo nasi Ruska, bo wojny, zabory, powstania. Ale żeby polski robotnik polskiego inżyniera bił jak najgorszego wroga? I to w święta, gdy wszyscy wierzący powinni sobie wybaczać. Nowak, Gąsior, Szypuła, Jankowski, stara fabryczna wiara, jeszcze z Mińska Mazowieckiego. – Zamilkł na chwilę i trwożnie się rozejrzał. – To ten Sienko ich podjudził, diabeł wcielony – ściszył głos do szeptu. – Widziałem, jak łajdak agituje, rozdaje te bolszewickie pisemka…

– Gdzie ojciec? – przerwałam mu. – Żyje? No mów pan, do cholery!

– Jeszcze go ten żydowski doktor operuje. Ale coś to strasznie długo trwa.

– Izaak Kagan?

– Nie mam pamięci do tych ich nazwisk, ale chyba tak.

Poczułam ulgę. To był doskonały chirurg. Skuteczny, jak mówiono, nawet w przypadkach beznadziejnych. Aż dziw, że zagrzebał się w tym prowincjonalnym mieście; może dlatego, że działały tu silne żydowskie organizacje, a on był syjonistą. Mnie też rok temu operował, usunął tak zwany trzeci migdał, z czego wcale nie byłam zadowolona, bo choć od tego czasu przestałam chorować na gardło, to zarazem straciłam jeden ze swych powabów – przecież lekko schrypnięty kobiecy głos to dla panów, aplikowany przez uszy, afrodyzjak. Tak przynajmniej uważała pewna koleżanka z gimnazjum, starsza i doświadczona, która zazdrościła mi tej chrypki.

MAMA BYŁA W ZIELONYM SZLAFROKU, PAPILOTACH I KOSZMARNYM HUMORZE.

– Co się dzieje w tym domu?! – krzyknęła, otwierając mi drzwi. To tak ma wyglądać Boże Narodzenie? Ojciec nie wrócił z fabryki, nawet nie raczył zatelefonować, ty się gdzieś włóczysz samopas, a jeszcze te rozruchy w mieście! Szlafrok i papiloty to był jej protest, rzucenie nam w twarz, że skoro zignorowaliśmy święta, to ona też niczego nie zamierza kultywować. Była na katolickiej mszy w południe i wystarczy, żadnej kolacji, żadnego świątecznego stołu, maman ma was w poważaniu i kładzie się do łóżka. Dotarło do mnie, że ona przecież o niczym nie wie i muszę jej powiedzieć, co się stało, spełnić koszmarny obowiązek, nieznany jeszcze memu doświadczeniu, bo dotąd to ona przekazywała mi tragiczne wiadomości o kolejnych śmierciach dziadków i babć. Przez chwilę walczyłam nawet z infantylną pokusą, by zataić skąd wracam i po co tam byłam, pójść spać i niech się dzieje, co chce, rano zaniepokojona nieobecnością ojca na pewno zadzwoni do fabryki, to się dowie. Ale odrzuciłam ten pomysł.

– Chodź, mamo, musimy porozmawiać. – Zaprowadziłam ją do jadalni, prawie ciemnej, bo tylko jeden kinkiet zdołałam zapalić w drodze do stołu i dwunastu wyplecionych rogożą biedermeierowskich krzeseł. Na najbliższym posadziłam mamę i w półmroku rozglądałam się za szklanką i karafką z wodą dla niej, a ona musiała wtedy pomyśleć, że uciekam wzrokiem, więc kurczowo chwyciła mój nadgarstek.

– Spodziewasz się dziecka, tak? To mi chciałaś powiedzieć?

– Nie, coś znacznie gorszego.

Jej mina świadczyła, że nie wierzy, by mogło istnieć coś gorszego od ciąży gimnazjalistki. Bez ogródek wyprowadziłam ją z błędu.

– Tata miał wypadek w fabryce…

– Jezus Maria! – krzyknęła Matylda, białym duchem objawiając się nagle w drzwiach kuchni. Kaskady łez popłynęły na jej nocną koszulę.

A mama milczała, dziwnie zamyślona, jakby tylko jednym uchem słuchała, co do niej mówię.

– Jeśli nie wda się zakażenie, powinien przeżyć. Tak uważa doktor Kagan. Ale, jego zdaniem, stracił nieodwracalnie władze w nogach. I wzrok w prawym oku.

– Boże! Boże! Boże! – jęknęła mama trzykrotnie, po czym wstała z krzesła i chwiejnym krokiem, chwytając się po drodze mebli i futryn, poszła do kuchni. Pamiętam, bo w takich sytuacjach człowiek zapamiętuje różne nieważne szczegóły, że kiedy wróciła ze szklanką wody, nasz zegar w salonie wybił jedenastą, i zdziwiłam się, że jest już tak późno. Mama upiła duży łyk.

– Czy to znaczy, że nie będzie mógł pracować?

Moje wzruszenie ramion strasznie ją zirytowało.

– Jak to? Nie spytałaś tego doktora? Nie zainteresowało cię, za co teraz będziemy żyły? Dobrze, ty jeszcze możesz bogato wyjść za mąż, ale ja…

– Pani się nie martwi – szepnęła Matylda. – Rząd na pewno wypłaci odszkodowanie.

– Jaki rząd? Ten ukraiński? Tak, car by wypłacił, ale głupim ludziom zachciało się rewolucji, demokracji, wolności… – I mama rzuciła się na podłogę, w perski dywan wypłakać swoją rozpacz. Matylda dyskretnie wycofała się do swojego pokoiku za kuchnią i stamtąd wtórowała jej sapiącym, astmatycznym szlochem. A ja przeszłam do salonu, szeroko otworzyłam okno i stojąc w nim, zapatrzona w czarną, bezgwiezdną noc, kłuta w policzki igiełkami mrozu, zapaliłam papierosa. A niech mnie teraz mama spróbuje skrzyczeć! Tylko czekałam na pretekst, by wygarnąć, co o niej myślę.

– Znów palisz? Nie powinnaś, to niszczy cerę. – Za plecami usłyszałam cichy, już spokojny głos.

Odwróciłam się i spojrzałam na jej twarz obrzękłą od płaczu, trupio bladą w świetle ulicznej latarni.

– Nie patrz tak na mnie. Nie jestem potworem. Też mi go strasznie żal, ale… Jesteś już prawie dorosłą kobietą, Hanko, więc powinnaś zrozumieć, że między nami… między twoim ojcem a mną…

– Nie kochasz go. – Na powrót odwróciłam się ku oknu, bo niezręcznie mi było rozmawiać z nią o takich rzeczach face to face. – Zauważyłam jeszcze w Mińsku.

– Edward jest dobrym, mądrym, uczciwym człowiekiem. Ale to za mało, żeby wzbudzić w kobiecie uczucie. Sama się o tym kiedyś przekonasz. – Zamilkła na chwilę, jakby przeczekiwała stukanie końskich kopyt i turkot zapóźnionej dorożki. – Nie możesz mnie potępiać za to, że pomyślałam o naszej sytuacji materialnej. Nie mamy przecież majątków ziemskich ani kamienic. Pensja twojego ojca to jedyny dochód. Na niej opiera się cały nasz względny dobrobyt: to mieszkanie, twoje gimnazjum… Dalej nie słuchałam, bo moją uwagę przykuł kasztanowiec, a właściwie jego cień, który nagle jakby się rozszczepił: jedna część należała do drzewa, drugą rzucał ukryty za nim, przywarty do pnia mężczyzna w długim do łydek szynelu i futrzanej kozackiej czapce. Byłam pewna, że patrzy w nasze okno. Że patrzy na mnie.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Lisica. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Lisica
Witold Horwath10
Okładka książki - Lisica

O swoim życiu Hanna Lubochowska mogłaby dużo powiedzieć, ale nie to, że było nudne. Kiedy ogląda się wstecz, z sentymentem myśli, że niektóre rzeczy mogła...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje