Tak naprawdę to wszystko się dzieje w ułamkach sekund - gdy przytomnieję, w mojej głowie jest tylko jedno jedyne pragnienie: żeby udało się wyhamować! Próbuję ten cholerny czekan wbić... Nic z tego. Próbuję znowu - tylko zgrzyta o lód. Udaje się za trzecim razem. Uff, żyję!
Nie każda wyprawa kończy się sukcesem, zwłaszcza na ośmiotysięcznikach. Latem 2021 roku zdobywanie BroadPeaku (8051 m), było dla Moniki Witkowskiej szczególnie pechowe i dramatyczne.
Cudem udało jej się wyhamować upadek i 300-metrowy zjazd na wysokości 7500 m.
Ta książka może zainteresować wiele osób. Nieważne, czy jesteś wspinaczem, turystą, czy o górach lubisz tylko poczytać. Dowiesz się z niej między innymi:
- jak od podszewki wygląda wyprawowa codzienność i jakie emocje towarzyszą wspinaczom,
- jak zachowuje się na wysokości ludzki organizm,
- kto próbował swoich sił na BroadPeaku i K2 w roku 2021 i jakie ciekawe historie wiązały się z tymi osobami,
- co zdarzyło się podczas ataku szczytowego i dlaczego zginął Mister Kim,
- jak wspominają swoje wyprawy na BroadPeak Krystyna Palmowska (pierwsze w świecie wejście kobiece) i Krzysztof Wielicki (rekord w szybkości zdobycia tej góry),
- jakie dramaty przeżyła na tej górze Wanda Rutkiewicz,
- co Pakistańczycy mówią o talibach i dlaczego w Pakistanie jest tyle zabytków buddyjskich (wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO),
- co się może zdarzyć podczas podróży słynną KarakoramHighway.
Do lektury publikacji Broad Peak. Darowane życie zaprasza Wydawnictwo Słowne. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytacie premierowy fragment książki Broad Peak. Darowane życie. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Hurra! Wreszcie dotarliśmy w góry! Konkretnie – dojechaliśmy samochodami do pierwszego obozu, z którego od jutra zaczniemy nasz treking. Ale dopiero teraz tak jest, bo podczas wyprawy w roku 2017 dojechać można było jedynie do Askole, wioski stanowiącej ostatnią stałą siedzibę ludzką przed oddalonymi o kilkadziesiąt kilometrów górami. Dalej do obozu, do którego teraz dotarliśmy dżipami, dochodziliśmy na piechotę, po wielu godzinach męczącej wędrówki.
Trzeba przyznać, że dojazd w góry to atrakcja sama w sobie. Ciekawie było obserwować, jak w trakcie pokonywania kolejnych kilometrów stopniowo zmieniają się widoki. Niedaleko za Skardu przejechaliśmy most na Indusie i odbiliśmy w dolinę rzeki Shigar, co początkowo oznacza jeszcze bardzo zielony obszar. Jest tam sporo uprawnych pól i liczne wioski, a ucieczkę od letniego skwaru gwaratują mieszkańcom szpalery topoli. W miarę wjeżdżania na coraz wyższą wysokość krajobraz staje się coraz bardziej pustynny, a roślinność zanika. Z czego się utrzymują lokalni mieszkańcy? Różnie. Większość z nich klepie biedę, bo normalnej pracy ze stałą pensją raczej brak. Ale… Można zarobić na kamieniach. No nie na takich zwykłych, leżących przy drodze (choć może to też, bo tłuczeń bywa potrzebny); mam na myśli kamienie szlachetne i półszlachetne. Pakistan z nich słynie, a w tym regionie występują niebieskie akwamaryny, kwarc, zabarwione szmaragdowo turmaliny, apatyty, topazy, rzadko spotykane na świecie zoizyty, przypominające zlepek igiełek epidoty czy delikatnie różowe morganity. „Ich wydobywanie to cholernie niebezpieczna praca” – tłumaczy nasz przewodnik. „Wchodzi się po linowych drabinkach do wydrążonych wysoko w skałach jaskiń” – pokazuje nam widoczne w skałach tajemnicze otwory. „A żeby rozłupać skały, używa się dynamitu” – dodaje.
Ze Skardu do wioski Askole (poprawna wymowa: Askoli) jest 130 km, czyli niby niedużo, ale trzeba nastawić się na praktycznie cały dzień jazdy. Właściwie można to uznać za swoiste safari, ponieważ bez napędu na cztery koła nie ma nawet co próbować, a asfalt kończy się jakoś w połowie drogi (i tak od 2017 roku, jak pamiętam, znacznie go przybyło). W rezultacie komfort jazdy też jest swoisty. Siedzieliśmy na przodzie auta w składzie trzyosobowym: kierowca, Adaś i między nimi ja z podkulonymi nogami, aby umożliwić kierowcy operowanie wajchą zmiany biegów.
W czwartej godzinie drogi już zatem dość solidnie czułam kręgosłup, napięte uda czy bezlitośnie doświadczane pośladki. „Karakoram masaż!” – śmiał się kierowca, widząc, jak próbuję zmieniać pozycję, a równocześnie na kolejnych wertepach znowu przywalam w dach.
W każdym razie podróż do Askole, mimo XXI wieku i doprowadzenia drogi, to wciąż niezły hardcore. Muszę powiedzieć, że nasze zabytkowe dżipy (dokładniej: toyoty), wśród których moim faworytem był gustownie wylakierowany 35-latek, doskonale dawały sobie radę. Z nieukrywanym podziwem patrzyliśmy, jak staruszki radzą sobie na wyboistej, terenowej drodze z wielkimi kamieniami, dziurami czy wręcz dołami. Jednak ryzyko złapania gumy, przebicia miski olejowej, awarii zawieszenia i innych problemów technicznych to i tak drobiazg przy tym, co może się tutaj wydarzyć. Bo żeby nie było zbyt łatwo, nie jest to bynajmniej prosta droga, ale pełna serpentyn, bez żadnych barierek rzecz jasna. Największe emocje wzbudzały momenty, kiedy trzeba się było minąć z pojazdem jadącym z naprzeciwka, bo miejsca zasadniczo na takie manewry nie było. W ramach dodatkowych atrakcji zaczęło lać, wskutek czego zrobiło się ślisko, a wycieraczki naszego auta akurat nie najlepiej radziły sobie z czyszczeniem szyby. Widowiskowe momenty stanowiły również przejazdy przez odcinki zalane potokami wody oraz przez wiszące mosty, dość wątpliwej konstrukcji i z dziurami w drewnianej „jezdni” (na wszelki wypadek, jeśli na takim moście znajduje się jeden samochód, drugi czeka).
Niebezpieczeństwo czai się tutaj wszędzie – mogą być to na przykład lecące z góry kamienie, lawiny błotne czy podmyte odcinki grożące tym, że samochód się na nich po prostu nie utrzyma… Przypomniało mi się, że w 2017 roku jeden z samochodów wiozących wspinaczy obsunął się i z dużej wysokości spadł do płynącej w dole rzeki – wszyscy pasażerowie zginęli. Nie znałam ich, byli z innej agencji, ale do tej pory, kiedy o tym myślę i patrzę na pełną wirów rzekę, przechodzą mnie ciarki. My z kolei (moja ekipa w 2017 roku) trafiliśmy wtedy na odcinek, na którym droga została zawalona przez obkruszone skały. Nie mieliśmy wyjścia – trzeba było samochody rozpakować, przenieść wszystkie bety mało wygodnymi dróżkami trawersującymi zbocze, by po drugiej już stronie zawaliska, po pokonaniu dobrze ponad kilometra, załadować się do aut wezwanych z Askole. Cała akcja przeładunkowa zajęła nam dobre pół dnia.
Teraz na szczęście takich niespodzianek nie mieliśmy, ale przejazd i tak się przeciągnął. Fakt, niemały wpływ na to miało to, że kierowca naszego dżipa musiał pogadać ze wszystkimi mijanymi kierowcami. Nie przesadzam – każdy był jeśli nie jego krewnym, to kumplem, znajomym, znajomym znajomego, ewentualnie krewnym znajomego, tudzież krewnym krewnego – i choć na początku taka towarzyskość wydawała się dość sympatyczna, po pewnym czasie zaczęła wkurzać. Równocześnie dla uprzyjemnienia podróży kierowca puścił nam pakistańskie pieśni ludowe. Przy pierwszym odsłuchaniu utworów z płytki uznaliśmy, że to specyficzna muzyka, ale ciekawie jest jej posłuchać, przy drugim przez grzeczność nic nie mówiliśmy, ale wiadomo już było, że nie zostaliśmy fanami puszczanych utworów, przy trzecim (nic innego na podmianę kierowca nie miał) nasza cierpliwość się wyczerpała i zaczęłyśmy z Krychą i Iwonką ostentacyjnie śpiewać repertuar zapamiętany z czasów harcerskich.
Do celu podróży dotarliśmy już po zmroku, zmęczeni, zakurzeni i szczęśliwi, że nie trzeba już dalej jechać. Tak, wiedzieliśmy, że ta radość z perspektywy pokonywania dalszej drogi na własnych nogach jest chwilowa. Jutro, po którejś godzinie chodzenia, a za kilka dni to już na bank z sentymentem wspomnimy taki wynalazek jak samochód. Nawet jeśli jest to samochód na pakistańskich wertepach.
Książkę Broad Peak. Darowane życie kupicie w popularnych księgarniach internetowych: