Londyn, początek XX wieku. Lady Eleanor Hardinge, młoda arystokratka, wdowa i matka dwuletniego Williama, powraca z Indii, żeby zacząć życie od nowa. Tymczasem czeka ją konflikt o spadek z bratem zmarłego męża – w testamencie znajduje się bowiem pewien kłopotliwy dla Nory zapis. Młoda wdowa, chcąc osiągnąć swoje cele, staje się gwiazdą na firmamencie londyńskiej socjety.
Zawierając nowe przyjaźnie i oczarowując kolejnych lordów krok po kroku zmierza do zrealizowania swojego planu. Nie jest to jednak łatwe, gdyż każdego dnia dopadają ją koszmary z przeszłości. Kiedy na jednym z balów poznaje Cilliana Shawa, skrytego Irlandczyka, nawet nie przypuszcza, jaką tajemnicę skrywa mężczyzna i jakie ma wobec niej plany.
Intrygi, skandale i zakazana miłość… Czym może grozić łamanie konwenansów na edwardiańskich salonach? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w powieści Moniki Godlewskiej Dama Kier, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Lira. Już teraz zachęcamy Was do lektury premierowego fragmentu książki:
Niewielki statek pasażerski zawinął do londyńskiego portu, jeszcze zanim zaczął zapadać zmierzch. Część pasażerów już tłoczyła się na pokładzie; słychać było podekscytowane głosy i niespokojne przytupywanie nogami. Rejs nie należał do długich, statek płynął bowiem z Calais, a mimo to ludzie kręcili się niecierpliwie, nie mogąc doczekać się zejścia na ląd. Nie odchodzili od bagażu, bojąc się jego utraty, na statku bowiem czasami zdarzały się kradzieże. Wpatrywali się w stopniowo przybliżający się ku nim brzeg i nie zwracali najmniejszej uwagi na mętne wody Tamizy, które jednostajnie obmywały kadłub statku. Wszyscy pragnęli wreszcie opuścić pokład, zejść na ląd i zacząć nowy rozdział życia.
Dla Eleanor Hardinge był to ostatni etap ciągnącej się w nieskończoność podróży. Kilka tygodni wcześniej w Bombaju weszła na pokład ogromnego parowca. Towarzyszyła jej kilkuosobowa służba, a niektórzy pasażerowie zastanawiali się na głos, kim też może być owa dziewczyna. Wśród podróżujących niższymi klasami krążyła wieść, że ta młoda dama, przechadzająca się wolnym krokiem po statku przez większą część rejsu, musi być córką, a może żoną jakiegoś znakomitego lorda, zapewne księcia albo markiza.
Nora Hardinge nie była ani jedną, ani drugą, minął bowiem rok, odkąd odszedł jej ojciec, mąż zaś zmarł przed kilkoma miesiącami. Stała się zatem zarówno sierotą, jak i wdową, pomimo że liczyła sobie dopiero dwadzieścia dwa lata. Jej ojciec, pułkownik Howard Calthorpe, zbił niezły majątek na trzech kopalniach diamentów, lecz nie był utytułowany; jej mąż, Henry Hardinge, posiadał rozległą plantację trzciny cukrowej, jednak był zaledwie dziedzicem tytułu swego dalekiego kuzyna, barona. Podróżni pierwszej klasy, szczególnie ci przebywający w Indiach dłużej, doskonale wiedzieli, kim jest lady Hardinge oraz znali niektóre z jej bolączek. Niechętnie jednak na ten temat plotkowano, większości więc pozostawały domysły. Stateczne matrony, zbite w gromadkę jak stado kur, spoglądały z uwagą na panią Hardinge i cmokały z niezadowoleniem, choć musiały przyznać, że całkiem atrakcyjna z niej kobieta.
Owszem, mówiono jej wielokrotnie, że jest piękna. Nie była to do końca prawda i Nora zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała, że daleko jej do klasycznej angielskiej piękności — jasnowłosej, o okrągłej twarzy z dołkami w policzkach. Miała za szerokie, pełne usta i zbyt mocno zarysowaną szczękę. Równocześnie jednak zachwycała rudymi włosami, jej oczy zaś były duże, zazwyczaj roziskrzone, czasami szare, a czasami niebieskie. Mogła poszczycić się smukłą sylwetką, nader delikatnym kośćcem i elegancko bladą cerą, do której nie potrzebowała bielidła. Była być może nieco zbyt wysoka jak na damę, a na pewno takie sprawiała wrażenie, upinając włosy czy wkładając wymyślne kapelusze. Nosiła się nieco ekstrawagancko, choć wciąż z klasą, umiejętnie podkreślając walory za pomocą stroju. Uwadze starszych dam nie uszedł jednak fakt, że lady Hardinge najczęściej wybiera kolor czerwony, pomimo swego świeżego wdowieństwa, jakby rozmyślnie chciała przykuwać wzrok. Przeklęte stare gęsi miały rację. Na pierwszy rzut oka Eleanor była w każdym calu dystyngowaną damą, lecz w głębi serca myślała oraz zachowywała się jak rozkapryszona dwudziestodwuletnia panna, za bardzo rozmiłowana w luksusie i wszelkich rozrywkach.
Nora wcale nie uważała, że udaje się na wygnanie, wręcz przeciwnie. Choć urodziła się w Indiach i tam też przebywała przez znaczną część swojego życia, jej serce rwało się do wielkiego świata. A szczególnie do jego stolicy — Londynu. Po śmierci męża nic nie trzymało Nory w Kalkucie; miała tam tylko same problemy. Decyzja, którą podjęła pewnego dusznego wieczoru, była więc łatwa. Podzieliła się nią ze swoim sekretarzem, panem Lennoxem, gdyż ufała mu bezgranicznie, a on uznał, że to dobry pomysł. W Londynie, uważał, przed młodą panią Hardinge rozciągną się korzystniejsze możliwości aniżeli w Indiach. Prócz hinduskiej służby Eleanor podróżowała wraz z młodszą siostrą swojego ojca, ciotką Rosemary, nieocenionym Francisem Lennoxem (który dołączył do nich we Francji) i dobrotliwą Valancy Potter. I oczywiście z synem, dwuletnim Williamem, lecz za opiekę nad nim odpowiadały dwie Hinduski. Towarzyszył jej także pupil — spanielek rasy cavalier king charles; Nora bawiła się z nim może przez godzinę każdego dnia. Opieka nad pieskiem należała do obowiązków Ayati, najmłodszej z domowników lady Hardinge. Eleanor nie znosiła morskich podróży i przez pierwsze kilka dni musiała zmagać się z chorobą morską, na szczęście o dość łagodnym przebiegu. Zdołała jednak jakoś przyzwyczaić się do nieustannego kołysania. Inaczej było z Rosemary — przez długi czas nie wychodziła z kajuty, a gdy w końcu do tego doszło, zanudzała każdego przemową o własnym samopoczuciu. Rosemary Calthorpe była starą panną, którą przed laty narzeczony porzucił zaledwie dwa tygodnie przed ślubem. Od tamtego czasu trochę zdziwaczała. Jej brat z litości przyjął ją pod swój dach. Usłyszawszy, że bratanica zamierza wrócić do Londynu, ochoczo zgodziła się jej towarzyszyć.
— Pojadę z tobą, Noro! Tutejszy klimat jest dla mnie bardzo niezdrowy. W duchu marzę o powrocie do Anglii…
Tak więc Eleanor Hardinge skończyła na pełnym morzu, osamotniona, choć towarzyszyli jej domownicy. Czasami, stojąc na pokładzie, łapała się na tym, że czuje lęk przed rozpoczęciem nowego życia, lecz wtedy wmawiała sobie, że takie posunięcie było konieczne. W Kalkucie nie byłaby szczęśliwa.
W trakcie podróży lubiła, opierając się o barierkę, spoglądać w fale rozpierzchające się pod kilem statku i myśleć o tym, jak dziwnie ułożyło się jej życie. Zaraz jednak przywoływała się do porządku, a myśli zbaczały w stronę ważniejszych tematów.
Nora nie chciała przyznać się przed nikim, nawet przed swym sekretarzem, że w rzeczywistości ucieka z Kalkuty. Lennox wiedział o tym, oczywiście, ale milczał. Z każdą kolejną milą rejsu czuła coraz większy spokój na myśl o tym, że oddala się od Indii oraz od tych, którzy tam pozostali.
Lecz oto czekał na nią Londyn.
Były ostatnie dni marca tysiąc dziwięćset drugiego roku, lecz pogoda wciąż była zimowa. Szarawe chmury wisiały nisko nad miastem, jakby stworzyły je kominy licznych londyńskich fabryk. Ciemne budynki portu zbiły się w jeden; szaruga zmierzchu nadawała im posępny charakter. Żaden z pasażerów nie zważał na odpychający wygląd miasta, które nie musiało dbać o dobre pierwsze wrażenie. Im brudniejsze i hałaśliwsze się wydawało, tym więcej przyciągało ludzi, mamiąc przyjezdnych obietnicą dobrze płatnej pracy. A to z kolei sprawiało, że pasażerowie przebierali nogami i w duchu poganiali statek, by szybciej zacumował.
Eleanor także się niecierpliwiła. Chciała wreszcie postawić stopy na angielskiej ziemi, lecz nie miała zamiaru wystawać przy burcie i wzruszać się na widok panoramy miasta.
„Trochę godności” — pomyślała, przypatrując się innym pasażerom. Wszak nie należała do plebsu i musiała zachowywać się zgodnie ze swoją pozycją. Gdy tylko wpłynęli do portu i miasto niemal ich otoczyło, Nora wróciła do kajuty, wydając służbie odpowiednie polecenia. Pozwoliła, by garderobiana ubrała ją w nowy strój, odpowiedni na angielski marcowy chłód i upięła na włosach toczek z futerka. Dopiero gdy ostatni pasażerowie zaczęli już schodzić na ląd, opuściła swoją kajutę. Nie oglądając się za siebie, weszła na trap. Słyszała za plecami szybkie kroki ciotki próbującej ją dogonić i czuła nieznaczną woń stęchlizny, którą ta roztaczała dokoła siebie. Wsparła się na ramieniu pani Potter, lecz Nora nie zwracała na kobiety uwagi. Gdy tylko jej obcasy zastukały na bruku, rozejrzała się w poszukiwaniu przystanku dorożek. Odetchnęła głęboko, zaciągając się okropnym
powietrzem doków. Tak pachniała wolność.
— Jestem wykończona — do uszu lady Hardinge dotarło utyskiwanie ciotki. Zatrzymała się tuż obok bratanicy i rozglądała podejrzliwie dokoła. — Doprawdy, Noro, mogliśmy pozostać we Francji. Przynajmniej przez miesiąc!
— Wykluczone, cioteczko — odparła prędko Eleanor.
— Podróżujemy od tak długiego czasu… To nie jest dobre na moje stawy. I jeszcze ta pogoda! Już czuję wilgoć w kościach…
Nora nie słuchała dłużej. Ruszyła pewnie w stronę postoju dorożek. Kilku woźniców zbiło się w stadko, paląc i wydmuchując w górę śmierdzący dym tytoniu. Jeden z nich pośpiesznie odłączył się od grupy, gdy tylko pani Hardinge zbliżyła się do jego powozu, zadeptał tlący się niedopałek i podbiegł do klientki.
— Dokąd sobie łaskawa pani życzy?
— Do godnego hotelu — odparła niedbale.
— Przy stacji Pancras jest Midland Grand Hotel —
odpowiedział.
— Czy to daleko? Jesteśmy nieco znużeni. — Nora odwróciła głowę, spoglądając na swych towarzyszy. Dorożkarz wzruszył ramionami.
— Będzie kawałek.
— Zatem coś bliżej.
— To może Olmond, to rzut kamieniem… znaczy się, całkiem blisko, łaskawa pani.
— Niech będzie. — Nora pokiwała głową.
Ciotka Rosemary zaczęła zdejmować rękawiczki i mruczała pod nosem, śląc Bogu podziękowania. Szykowała się do zajęcia miejsca w powozie. Dorożkarz wspiął się na kozła gotowy do jazdy. Eleanor otworzyła drzwi, lecz zasłoniła ręką wejście.
— Nora! — żachnęła się Rosemary. — Co ty wyprawiasz?
— Cioteczka nie jedzie ze mną — oświadczyła Eleanor, uśmiechając się. — Cioteczka wraca do Norfolku.
— Do Norfolku? Ale… Ale jak to?
— Pojedzie cioteczka do Langley Abbey i tam odpocznie. Londyn jest bardzo niezdrowym miejscem, a cioteczka uskarżała się przez całą podróż na osłabienie. W rodzinnej posiadłości będzie cioteczce dużo wygodniej niż w mieście. Lennox wszystko sprawdził i załatwił. Za niecałe dwie godziny ma cioteczka pociąg. Lennox również jedzie, by zadbać o waszą wygodę w dalszej podróży.
— Co też najlepszego opowiadasz?
Nora zatrzasnęła ze złością drzwi dorożki; woźnica obejrzał się, chcąc coś powiedzieć, ale uciszyła go, unosząc skrytą w rękawiczce dłoń. Podeszła do Rosemary i spojrzała na nią z góry.
— Mam zbyt dużo na głowie, by zajmować się tu ciocią i dzieckiem, dlatego jedziecie do Norfolku. Radzę się pospieszyć, bo jeżeli ucieknie wam pociąg, kolejny będziecie mieć rano.
Ciotka chciała zaprotestować, lecz do kobiet zbliżył się sekretarz Calthorpe’ów. Eleanor skinęła głową.
— A, Lennox! — wykrzyknęła z radością, rada, że go widzi. Lennox był prawą ręką jej nieodżałowanego papy i załatwiał wszystko, czego jego pani nie była w stanie. — Powiedz, proszę, drogiej cioteczce, dlaczego dla własnego dobra powinna wyjechać do naszego majątku.
Lennox był człowiekiem rozważnym i bardzo przekonywającym. Nie miał przy tym skrupułów. Prawdę mówiąc, to on nakłonił Norę, by odesłała starszą damę do rodzinnej posiadłości Calthorpe’ów w Norfolku. Tutaj, w Londynie, lady Rosemary jedynie by zawadzała, a sekretarz miał co do lady Hardinge własne plany. Jednak Eleanor postanowiła odesłać wraz z ciotką również swego synka i wcale nie uważała tego pomysłu za zły; Lennox także nie. Podczas podróży mały William dawał się jej we znaki swoim zachowaniem, choć powierzyła go opiece piastunek. Ciotka spędzała mnóstwo czasu z chłopcem, gruchając, pieszcząc i bawiąc się z nim. Eleanor nie miała na to ochoty — Syn był dla niej przydatny, lecz niczego więcej nie czuła. Przynajmniej na razie, póki nie będzie wystarczająco duży, by mogła cieszyć się z jego towarzystwa.
Norfolk stanowiło bezpieczne miejsce z dala od zgiełku miasta, gdzie nie groziły mu żadne choroby ani niczyje złe intencje.
— Nie zgadzam się — zaoponowała ciotka płaczliwym głosem.
Eleanor skupiła swoją uwagę na poczynaniach pani Valancy, która rozporządzała tą częścią służby, która z nimi przybyła, oraz bagażem, który ze sobą zabrali. Dwie hinduskie piastunki zostały oddelegowane do opieki nad Williamem także w rodowej posiadłości Calthorpe’ów.
Lennox ciągle tłumaczył coś Rosemary. Eleanor straciła w końcu cierpliwość.
— Niech ciocia przestanie wygadywać bzdury — warknęła, przywołując Hinduskę zajmującą się jej pieskiem. — Znowu ciocia dostanie ataku migreny.
Delikatnie wzięła Purkoya na ręce i zagruchała do niego jak do dziecka, na koniec przytulając pieska do siebie. Był otulony w ciepły pled nie gorzej od jej syna.
— Nie zapominaj, Noro, kto…
— Nie, nie — przerwała Eleanor — to cioteczka zapomina o tym, że jest na moim utrzymaniu, nie odwrotnie. W związku z tym będzie cioteczka robić to, co powiem. A ja mówię, że jedziecie do Langley Abbey. Skończmy tę dyskusję. Mam nadzieję, że podróż minie wam szybko i spokojnie. Żegnam.
Odeszła od Rosemary i krótko pożegnała się z synkiem, po czym odwróciła plecami i podeszła do powozu. Zaczęła marznąć, Purkoy zaś niespokojnie wiercił się w jej ramionach.
Tymczasem Lennox zdołał zapakować milczącą ciotkę do drugiej dorożki, tej samej, do której wsiadły opiekunki Williama. Skinął głową Eleanor — miał przykazane, by zostawić Rosemary w Langley Abbey i dopiero wtedy wrócić do Londynu, by dalej służyć lady Hardinge swą radą. Nora z pieskiem na rękach zajęła miejsce w powozie; dorożkarz z trudem ukrywał zniecierpliwienie. Po chwili dołączyła do niej Valancy.
— Pojechali?
— Tak, Noro — przytaknęła kobieta, pukając o ściankę na znak, by woźnica ruszył. — Francis przekona do swoich racji nawet umarłego.
— Doskonale — uśmiechnęła się Eleanor, rozpierając się wygodnie na siedzeniu dorożki. Z okien obserwowała ulice, wcale nie opustoszałe pomimo całkiem później godziny. Pod opuszkami palców Nora wyczuwała niespokojne bicie serduszka swego psa, który zdawał się denerwować, ona jednak nie odczuwała strachu, ale wręcz ekscytację. Latarnie uliczne rzucały jednostajnie powtarzające się kręgi światła. Przechodnie nie zważali na strefy ciemności, prąc przed siebie niezmiennym rytmem kroków. W zależności od światła ich wierzchnie okrycia traciły kolor lub go odzyskiwały. W niektórych z mijanych powozów Nora zauważała wysokie fryzury dam przyodzianych jak do teatru, towarzyszyli im znudzeni mężowie. Inne powozy spowite były w mroku i miały zasłonięte okna. Między pieszymi sprawnie przemieszczali się gońcy, handlarze z wózkami, niedorostki zamiatające nieczystości z ulic. Wszyscy oni nakładali się na jeden oddychający chłodnym powietrzem organizm.
Londyn nie zmienił się wiele od czasu, gdy Eleanor gościła tutaj poprzednim razem, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. To ona się zmieniła. Wtedy była rezolutną pensjonarką, która w oczach koleżanek ze szkoły uchodziła za egzotyczne stworzonko, przybyła bowiem do ich świata aż z Indii. Od tamtej pory nie minęło zbyt wiele czasu — ot, ukończyła pensję raptem pięć lat temu i wydawała się gotowym materiałem do bycia damą. Teraz już uważała się za nią, a miasto nie przerażało jej, tylko stanowiło wyzwanie.
Skryta w bezpiecznym mroku dorożki Nora pochłaniała widoki londyńskich ulic, czując w końcu ulgę. Jakże długą drogę pokonała z dusznej Kalkuty prosto do stolicy świata jaśniejącej właśnie na jej oczach niczym widok zachowany na ręcznie malowanej pocztówce! Nie czuła lęku, gdyż w głębi umysłu Nory tkwiła myśl, że najwyraźniej takie jest jej przeznaczenie. Uważała tak od dawna, może nawet od dnia narodzin — po prostu wcześniej drzemała, skryta bezpiecznie wśród innych przekonań. Przebudziła się wskutek wydarzeń będących konsekwencją śmierci Henry’ego Hardinge’a, a było to przebudzenie gwałtowne, choć w gruncie rzeczy oczywiste.
Kalkutę uważała za zbyt ciasną, a Bombaj — za zbyt prowincjonalny, by mogła zagrzać w nich miejsca. Eleanor od zawsze celowała wysoko, najwyżej jak się dało. Dlatego właśnie została lady Hardinge, zdobywając najbardziej pożądanego kawalera indyjskiej socjety, choć miała ładniejsze od siebie rywalki, a przede wszystkim bardziej majętne. Przez całe swe krótkie życie zdążyła się przyzwyczaić, że los dopasowuje koleje do jej widzimisię i że wszystko układa się tak, jak ona sobie tego życzy. Z mniejszymi lub większymi poślizgami po drodze, bien sûr, lecz w ostatecznym rozrachunku to Nora była górą.
Przeniosła wzrok z ulicy na Valancy, której długi podbródek kołysał się rytmicznie zgodnie z ruchem powozu. Valancy Potter była bezdzietną wdową przed czterdziestką oraz przyjaciółką zmarłej matki Nory, właśnie dlatego otrzymała dobrą posadę damy do towarzystwa lady Harding tuż po ślubie Eleanor. Zawiadywała także jej służbą, czyniła to zaś w sposób dyskretny i godny. Ta mysia blondynka o smutno wygiętych ustach nie miała wyczucia smaku i nie dało się z nią rozmawiać o niczym ważnym, ale wnosiła ład i harmonię wszędzie, gdzie tylko się pojawiała. Zdawała się odnajdywać spokój w wyszywaniu oraz sączeniu herbaty drobnymi łyczkami. Nora, która nie lubiła stagnacji ani robótek ręcznych i daleka była od ładu i spokoju, oczywiście nie mogła jej znieść, lecz miała świadomość, że Valancy Potter jest jej potrzebna. Głównie do tego, by sprawiać godne wrażenie.
— Cieszysz się, że jesteśmy akurat tutaj? — zapytała Valancy, spoglądając na nią z mroku wnętrza. Teraz już i jej głowa kołysała się w takt jazdy. — Nie wolałabyś przeczekać gdzieś najgorszego czasu?
— Masz na myśli powrót do Norfolku?
— Albo udanie się do Paryża. Pan Jules mógłby cię wesprzeć.
Jules de Guise był bratankiem matki Eleanor, jednak ostatni raz widzieli się w dzieciństwie. Co prawda miał całkiem sporo pieniędzy, ładny majątek w Lotaryngii i jakąś winnicę, a w listach do niej zapewniał o swojej pomocy, ale Eleanor odmawiała; nie uśmiechało jej się być na czyjejś łasce.
— Mógłby lub nie — odparła. — Spójrz, jesteśmy na miejscu. Zapłać za przejazd, Lancie.
Książkę Dama Kier w dobrej cenie kupić można poniżej: