W Parku Południowym we Wrocławiu znalezione zostają zwłoki mężczyzny. Parę dni później na terenie ogródków działkowych policja odnajduje kolejne ciało. Funkcjonariusze zakładają, że mają do czynienia z seryjnym mordercą, być może szaleńcem religijnym. Metodycznie okaleczonych ofiar przybywa... Jednak w trakcie działań operacyjnych staje się jasne, że motyw sprawcy ma niewiele wspólnego z religią. Śledztwo się komplikuje. Sprawą zajmuje się doświadczony podkomisarz Roman Sadowski. Ta pełna napięcia rozgrywka między mordercą, który uderza planowo i w wyrafinowany sposób, a ścigającym go policjantem jest niczym partia szachów. Czy Sadowski przejrzy na czas grę przeciwnika?
Poznaj mroczne oblicze Wrocławia i wynik tego bezwzględnego starcia! Do lektury powieści Andrzeja Janikowskiego Wiwisekcja zbrodni zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś w naszym serwisie przeczytacie premierowy fragment książki:
1
„Bóg rzadko daje fory, ale i tak zbyt często” — pomyślał podkomisarz Roman Sadowski z wrocławskiego wydziału do walki z terrorem kryminalnym. Stał niemal nad samym brzegiem stawu, pod rozłożystymi gałęziami dębu, a tuż obok niego starszy sierżant Jerzy Madrygałkiewicz paluchami w nikotynowej żółci nerwowo dusił gasnącego peta. Ciało znajdowało się na malutkiej, skrytej w chaszczach wysepce, od której dzieliło ich jakieś dziesięć metrów brudnej wody. Widzieli je raczej oczami wyobraźni całe jezioro spowijała mgła stężona niemal do konsystencji śmietany. Nie wiadomo, czy nadciągnęła z porannymi chmurami, czy może raczej wypełzała ze stawu. Rosnąca do samego nieba ściana spienionej szarości przesłaniała przeciwległy brzeg. W powietrzu unosił się odór spalenizny i zjełczałych jaj.
Niezwyczajne jak na tę porę dnia i roku.
Wydychane przez jezioro wyziewy, jak tchnienie diabła, gryzły w nozdrza i gardło. Fale cuchnącego powietrza wirowały nad parkiem niczym zaraza nad średniowiecznym grodem. I jeszcze ta nieznośna, przenikająca ubranie ciepła, niemal tropikalna wilgoć!
Na wysepce policyjni eksperci kończyli zabezpieczanie śladów, choć prawie ich nie dostrzegali. Kilkanaście metrów dalej, po kolana w wodzie, brodził nurek, który w szarych tumanach przypominał Obcego z filmu Ridleya Scotta.
Przed oczami policjantów majaczyły zaledwie kontury niewielkiej wyspy i zarys zacumowanego pontonu. Słony od potu podkomisarz opuścił głowę. Stał na omszałym kamieniu tak blisko jeziora, że czubkami butów niemal muskał jego gruźliczą toń. Spojrzał w dół i przeszył go dreszcz. Zdawało mu się, że staw oddycha i że zaraz z otchłani wyłonią się lepkie dłonie, które chwycą go za nogi i wciągną pod powierzchnię. To ukłucie wyobraźni ocuciło go momentalnie. Cofnął się o krok i spojrzał na płetwonurka. Zdecydowanym ruchem ręki dał mu znak, żeby wracał. Tamten zdjął z twarzy maskę i skierował się w stronę brzegu.
— Podwodny śmietnik. Parę butelczyn, jakieś kalesony, trochę przeżartego rdzą żelastwa, oderwana głowa lalki — wyliczał nurek, stojąc kilka metrów od suchego lądu.
— Dzięki. Zwijaj manele i do Fortecy — odparł mechanicznie zmęczonym głosem Sadowski.
Tamten wyszedł na brzeg, zdjął płetwy i poszedł w stronę stojącego na parkowym spacerniaku policyjnego wozu. Sadowski przez chwilę odprowadzał go spojrzeniem. Nie wyglądał dobrze — nieprzespane zmęczenie wycisnęło mu cienie pod oczami. Trudy złej nocy potęgował unoszący się w powietrzu aromat dworcowego wychodka. Smród bardzo dawał się we znaki także koledze, który schował nos w zrolowanej dłoni, ale że skutek tego działania był w zasadzie żaden, więc zaraz opuścił rękę. Sadowskiemu przyszła do głowy myśl, że przestępca wsypał coś do wody, co w reakcji z nią utworzyło mgłę i pod jej ochroną dał nura w miasto. Pozostawił po sobie cuchnący klozetem spadek i zniknął.
Jeszcze kilka minut temu byli na wyspie, która stała się niemym świadkiem strasznej i od dawna niestosowanej śmierci krzyżowej. Nagie ciało przywiązane za ramiona i nogi do skrzyżowanych desek bezwładnie zwisało pośród chaszczy. Drewniany, mocno spłaszczony iks opierał się o jakiś pieniek. Od razu zwrócili uwagę na nienormalnie szeroko rozstawione nogi i bose stopy, które przylegały piętami do ziemi. Mężczyzna nie żył od dobrych kilku godzin — krew na zimnej klatce piersiowej zdążyła już skrzepnąć. Przeczesali gęste zarośla, ale bez efektów. Buszując po wyspie, spłoszyli tylko kilka piżmaków — jak je pieszczotliwie określił Madrygałkiewicz — choć w rzeczywistości były to pospolite szczurzyska. Zwierzaki podreptały do brzegu, dały nura do wody i z pyszczkami nad ciemną taflą jeziora odpłynęły w nieznanym kierunku.
— No i co o tym wszystkim myślisz? — zapytał starszy sierżant, podnosząc z ziemi zielony listek dębu.
— Nie myślę o wszystkim, ale coś mi świta. Prawdopodobnie wjechał do parku samochodem. Może zostały ślady opon. Znajdziemy je, Madrygał?
Tamten tylko pokręcił przecząco głową.
— Ale jeśli mam rację, to musiał gdzieś tu się zatrzymać. — Sadowski odwrócił się i spojrzał na rząd ławeczek tuż przy asfaltowej ścieżce. — Trudno sobie wyobrazić, aby taszczył zwłoki kilkaset metrów od granic parku. To byłoby nie tylko zbyt ryzykowne, ale po prostu głupie. Wyciągnął z bagażnika ponton albo łódź, zwłoki, deski i przepłynął na wyspę. Tam zamontował tę swoją upiorną konstrukcję.
— Sugerujesz, że zabił tego klienta wcześniej i przetransportował zwłoki na wyspę? — Madrygał położył listek na otwartej dłoni. — W takim razie to niezły siłacz.
— Kto wie?
— I jechał ze zwłokami przez całe miasto? — W oczach sierżanta pojawiło się niedowierzanie.
— Nie wiemy, czy przez całe. W każdym razie jakoś tu dotarł. Dotarli — poprawił się zaraz podkomisarz.
— Nie przekonuje mnie to — zaoponował odważnie młodszy policjant. Miał niższy stopień, ale nie bał się stawiać własnych hipotez. — Mógł zatrzymać samochód na skraju parku, wywlec golasa z auta i kopami zapędzić na wyspę.
— Spójne — odrzekł Sadowski po krótkim namyśle, łypiąc okiem to na wysepkę, to na ścieżkę. — Skoro mógł ukrzyżować tego człowieka, mógł mu też kazać przejść drogę krzyżową w wodzie. W każdym razie z pewnością sporo czasu mu zajęło, żeby to wszystko spokojnie obmyślić, przygotować i wdrożyć.
— Strateg.
— Planista. Na dodatek całkowicie pozbawiony skrupułów. Nie lubię takich typków. I to bardzo — zakończył z naciskiem na ostatnie słowo.
Dwaj technicy zataszczyli czarny wór i deski do pontonu, a następnie sami zajęli w nim miejsce. Kilka żwawych ruchów wiosłami i już przybijali do brzegu. Madrygał zdmuchnął listek z dłoni, który zrobił w powietrzu kilka salt, po czym przykleił się do tafli wody.
— Paluchy i zdjęcia na cito. Może jest w naszej bazie zakomenderował Sadowski.
Pierwszy bez słowa pochylił się nad workiem, drugi wziął skrzyżowane dechy pod pachę i poszedł w stronę samochodu. Włożył drewno do bagażnika i zaraz wrócił, by razem ze swoim kolegą odtransportować zwłoki i ponton.
— Machniemy sobie rundkę wokół stawu — powiedział do młodszego kolegi.
Z pewnością przeszukano teren przed ich przybyciem, ale nie zaszkodzi popatrzeć poprzednikom na ręce. Zresztą ufali tylko sobie, dlatego stopniowo, krok po kroku, sprawdzali wszystko, co wydawało się dziwne albo nie na miejscu. Nic jednak na dłużej nie przykuło ich uwagi — tylko w zaroślach, nieopodal ceglanego mostku nad niewielkim kanałem dopływowym, szczury harcowały obok martwej kaczki. Na ulicy Sudeckiej, która ciągnęła się wzdłuż wschodniej granicy parku, pomalutku gęstniał ruch samochodowy, a oni ciągle stali na kładce, mając za plecami staw.
— Może masz rację. Załóżmy, że zatrzymał się właśnie gdzieś tutaj, przy tej ulicy. Potem kilkoma uderzeniami pięści wygonił faceta z auta i zapędził na wyspę. Sudecka nie jest główną arterią miasta, ale nie jest też peryferyjną uliczką. W najbliższym sąsiedztwie żyje co najmniej kilkadziesiąt rodzin.
— Ma rozmach — odrzekł z pewnym uznaniem w głosie Madrygałkiewicz. Rzucił wypalonego do filtra papierosa na ziemię i przydusił go podeszwą buta.
— A jeśli kazał mu się rozebrać dopiero na wyspie? No, ale gdyby tak, to też musiał brodzić w wodzie. — Starszy stopniem policjant raczej głośno myślał, niż mówił do kolegi. — A może kazał mu ciągnąć ponton? Staw nie jest przecież zbyt głęboki. Utopić się tu nie sposób.
Ruszyli dalej. Zakręcili przy cisowym zaułku — mrocznym i posępnym, jak tylko cisowy las być potrafi. Zatrzymali się niemal dokładnie w tym samym miejscu, z którego przed kilkudziesięcioma minutami ruszyli. Sadowski usiadł na ławce i trochę błędnym wzrokiem wpatrywał się w wyspę. Technicy właśnie z łoskotem zamknęli drzwi policyjnego auta, lecz on nie zwrócił na to uwagi. Madrygał pocierał dłonie, chrząknął, ale nie wyrwał z zadumy kolegi, który dopiero po dobrej minucie trwania w letargu spojrzał na partnera.
— Zmykaj do Fortecy i dopilnuj, aby dostarczyli zdjęcia — powiedział spokojnie. — Żeby nie było jak ostatnio.
— Nie będzie. Aha, fotki nieboszczyka czy tych drewnianych deszczułek?
— Wszystkie z dziś.
— Wodzu, przypomnij mi, jak nazywa się ten park. Starszy sierżant zmarszczył czoło, wkładając mały palec lewej dłoni do prawego ucha.
— Południowy. — Podkomisarz łypnął na młodszego kolegę przenikliwym spojrzeniem. — Nigdy tu nie byłeś?
— Mieszkam na Psim Polu. Ludzie z północy rzadko zapuszczają się w te rejony Wrocławia — odparł jakby na usprawiedliwienie.
Ludzie z północy niechętnie wypuszczają się poza granice swojej małej ojczyzny, a co dopiero mówić o przeciwległym krańcu miasta. Historyczne Psie Pole stanowi bowiem twór odrębny, niby zrośnięty z miastem, ale jakby oddzielny. Jest połączone z metropolią tylko jedną dużą ulicą i również dlatego stanowi byt samodzielny. Ta kraina ponurych poniemieckich kamienic i ukrytych w zieleni cmentarzy jest wrocławskim zagłębiem opojów. Jej rogatek strzegą całodobowe sklepy monopolowe, w których znikają pijaczkowie różnego autoramentu wraz z pieniędzmi. Oni czasem wracają, one — nigdy.
— Południowy — powtórzył machinalnie Sadowski. — Chyba jeden z najładniejszych i najspokojniejszych wrocławskich parków.
— Do dzisiaj. — Madrygałkiewiczowi zbrodnia najwyraźniej zburzyła wewnętrzną harmonię i zniekształciła odbiór rzeczywistości.
— Nie, nadal jest spokojnym miejscem — mruknął Sadowski, nie patrząc na kolegę, który bez słowa oddalił się w stronę zaparkowanego przy ulicy Powstańców Śląskich samochodu.
Spojrzał na ekran telefonu komórkowego — brakowało czterech minut do ósmej. Jakąś godzinę temu zwłoki odkrył pracownik firmy oczyszczającej. Cherlawego staruszka trudno było o cokolwiek podejrzewać. Z rozmazanymi na policzkach łzami opowiadał o znalezisku, które zniszczyło jego niedawno odrodzoną pomyślność. W koszmarny sposób radość w jego życiu splotła się ze smutkiem. Był niezwykle szczęśliwy, że po latach bezrobocia znalazł pracę w Zieleni Miejskiej, i bardzo nieszczęśliwy, że znalazł trupa.
„Dlaczego w parku i na wyspie?” — myślał Sadowski. „Mógł wywieźć zwłoki za Wrocław, spalić lub rozpuścić w kwasie, ale tego nie zrobił. Aby było jeszcze ciekawiej, przeszedł przez wodę. Staw w parku Południowym to nie Rów Mariański, ale nawet taką płyciznę trzeba jakoś sforsować. Na czym mu zależało? Na popularności? Krwawy megaloman? Na szczęście prasa jeszcze o niczym nie wie. Chociaż kto ją tam wie? Ale lepiej, żeby nie”.
Mgła rzedła, a w tafli brudnego jeziorka przejrzało się słońce. Przez następną godzinę policjant przeszukiwał park w poszukiwaniu śladów, które mógł pozostawić przestępca, nie znalazł jednak ani odcisków stóp, ani plam krwi, ani porzuconej broni. Dwie kolejne godziny obchodził okoliczne domostwa. Przeciął ulicę, błąkał się od willi do willi jak zagubiony turysta. Nikt niczego nie widział. Wszyscy spali, bo ludzie zawsze śpią albo odwracają głowy, kiedy dzieje się coś ważnego.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Wiwisekcja zbrodni. Powieść Andrzeja Janikowskiego kupicie w popularnych księgarniach internetowych: