Na zawsze w lodzie to pełna dramatyzmu opowieść o zorganizowanej w 1845 roku brytyjskiej ekspedycji pod dowództwem sir Johna Franklina. Jej celem było odkrycie Przejścia Północno-Zachodniego, czyli morskiej drogi z Europy do Azji, wiodącej przez ekstremalnie niegościnny Ocean Arktyczny. Oba statki podróżników, Terror i Erebus, zniknęły bez śladu, a cała wyprawa zakończyła się gehenną i śmiercią wszystkich jej uczestników. W ślad za nimi ruszyły misje ratunkowe, a wiele lat później kolejne ekspedycje mające odkryć losy marynarzy.
Czy tylko niesprzyjająca pogoda i głód doprowadziły do tragedii? Każda z ówczesnych ekspedycji borykała się przecież z podobnymi problemami. Przeprowadzona w latach osiemdziesiątych XX wieku ekshumacja trzech członków załogi Franklina, których ciała przez 138 lat spoczywały w wiecznej zmarzlinie, rzuciła nowe światło na jedną z największych zagadek wypraw morskich. Odnalezienie kilka lat temu wraków obu statków również umożliwiło udzielenie odpowiedzi na wiele pytań.
Na zawsze w lodzie to trzymająca w napięciu historia biurokratycznej pychy, heroicznego męstwa, przerażającego kanibalizmu i możliwości ówczesnej nauki. Do lektury książki zaprasza Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach marki bo.wiem. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać fragment książki Na zawsze w lodzie. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Początkowo nikt się nie niepokoił. Obawy dotyczące tego, co dzieje się z wyprawą Franklina, zaczęły rodzić się w głowach przedstawicieli Admiralicji w Londynie dopiero pod koniec 1847 roku. W marcu 1848 roku po raz pierwszy zgłoszono w Izbie Gmin potrzebę organizacji ekspedycji ratunkowej. Jeden z posłów, zaufany człowiek Lady Franklin, spytał, jakie kroki mógłby podjąć rząd (jeśli miałby je podjąć) w kwestii poszukiwań polarników. Uzyskana przez niego odpowiedź potwierdziła, że istnieją podstawy do niepokoju, ponieważ ekspedycja miała zapasy żywności tylko na trzy lata, co oznaczało, że niedługo się skończą. Nikt nie mógł wiedzieć, że już niebawem na pustkowiach Wyspy Króla Williama miały urzeczywistnić się najgorsze koszmary wszystkich zaniepokojonych losami wyprawy.
W 1848 roku Admiralicja wysłała trzy ekspedycje na ratunek sir Johnowi Franklinowi. Komandor Henry Kellet otrzymał rozkaz popłynięcia do Cieśniny Beringa, do której miał wpłynąć Franklin po wydostaniu się z lodów Arktyki. Drugą ekspedycję, pod dowództwem sir Jamesa Clarka Rossa, skierowano do Cieśniny Lancastera. Miała ona popłynąć planowaną trasą Franklina. Doktor John Rae i sir John Richardson mieli poprowadzić wyprawę lądem w dół rzeki Mackenzie.
Gdy ani jedna z wypraw nie natrafiła na żaden ślad Franklina, w sercach wszystkich zrodził się lęk, że musiało wydarzyć się coś strasznego. Zwłaszcza relacja Rossa spowodowała, że do głosu zaczęło dochodzić przeczucie najgorszego.
Błagania żony Rossa – wzmocnione przekonaniem, że to właśnie jej mąż mógłby być teraz poszukiwany – musiały ustąpić przed rozkazami Admiralicji, która powierzyła mu dowództwo wyprawy ratunkowej. Okazało się jednak, że mający uratować Franklina Ross nieomal podzielił jego los.
Mając za sobą bogate doświadczenie polarne, Ross zdawał sobie doskonale sprawę, jak ważna jest ochrona ludzi przed szkorbutem. Gdy dwa trzymasztowe barki, Enterprise i Investigator (dowódcą tego drugiego był Edward Henry Bird), wypłynęły 12 maja 1848 roku z Tamizy, ciągnięte przez dwa holowniki parowe, miały w ładowniach prowiant na trzy lata i jeszcze dodatkowe zapasy roczne przewidziane dla załóg Franklina. W skład prowiantu wchodziło mnóstwo zakonserwowanego mięsa oraz konserwy z ziemniakami, marchewką i mieszankami warzywnymi, takimi jak buraki i kapusta. Zabrano również soloną wołowinę i wieprzowinę, ale większość zapasów stanowiły konserwy. Ross stwierdził, że otrzymał wyjątkowo szczodre zaopatrzenie: „Długie doświadczenie i obfity prowiant stwarzały nam dogodne warunki, którymi nie cieszyła się dotąd żadna ekspedycja – pisał później – jednak należy zwrócić uwagę także i na to, że w czasie tej zimy załoga ucierpiała na zdrowiu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej”.
Na miejsce zimowania okrętów Ross wybrał Port Leopold na północno-wschodnim krańcu wyspy Somerset. Wschodni brzeg tego kotwicowiska to wąski pas plaży rozciągającej się w formie ciągu coraz wyższych wzniesień terenu dochodzącego do klifu. Brzeg zachodni tworzy wysoki i stromy cypel, który nazwano Cape Seppings. Po wejściu do tego naturalnego portu zaczęto każdego ranka i wieczora wystrzeliwać race na wypadek, gdyby niedaleko znajdowali się ludzie Franklina. Równocześnie lód bardzo szybko unieruchomił zacumowane w odległości około stu osiemdziesięciu metrów od siebie statki. Zaczęto natychmiastowe przygotowania do zimy. Wzniesiono wysoką na dwa metry rampę ze śniegu łączącą oba statki i mającą ułatwiać przemieszczanie się podczas zamieci. W połowie października nad pokładami obu statków rozciągnięto zadaszenia z „grubej wełny” mające chronić załogi przed wiatrem i śniegiem.
Zwięzłe zapiski z ekspedycji prowadził pisarz okrętowy na jednostce HMS Investigator, James D. Gilpin, i to on odnotował pierwszy zgon – 27 października 1848 roku. „William Coombes, z zespołu cieśli, zmarł. Już od dawna tracił siły i tego dnia w południe wyzionął ducha. Jego choroba, jak ja to rozumiem, była w mózgu i zaraził się, nim rozpoczął służbę na naszym statku”. Coombes został pochowany trzy dni później w posępny dzień przy obficie padającym śniegu. Gilpin pisał:
„Wszyscy stawili się na pogrzeb, co zawsze jest smutnym obowiązkiem, szczególnie w tym miejscu, gdzie otaczająca nas dzika okolica jeszcze bardziej przyczynia się do towarzyszącej takiej okazji melancholii. Trudno o bardziej wzruszający widok niż kilkunastu mężczyzn w procesji żałobnej brnących przez głęboki śnieg i ciągnących za sobą sanie z trumną okrytą jaskrawymi kolorami starej Anglii.”
Ta scena była zapowiedzią czekającej ich trudnej zimy. Co więcej, choroba wybuchła równie nagle i zbierała żniwo równie szybko jak podczas ekspedycji George’a Backa w latach 1836–1837. Także i teraz sądzono, że to szkorbut, ogólne zaś osłabienie załogi stanowiło jeszcze większy problem ze względu na pilne zadania poszukiwawcze ekspedycji.
9 listopada, kilka dni po pogrzebie Coombesa, słońce schowało się całkowicie za horyzontem i miało się zza niego wyłonić dopiero 9 lutego 1849 roku. Ponurą zimową rutynę na pokładzie statków przerywały jedynie sytuacje, gdy łapano we wnyki lisy polarne. Zakładano im miedziane obroże, na których wybita była nazwa okrętu, obecna pozycja i data, „w nadziei, że sir John Franklin lub jego ludzie zostaną w ten pomysłowy sposób poinformowani o pomocy”.
W marcu Gilpin zanotował, że „dwaj ludzie leżą w kojach poważnie chorzy, a jeden z nich ma szkorbut, co jest pierwszym przypadkiem tej strasznej choroby, której wszyscy się lękają podczas takich wypraw”. Krótko potem Gilpin odnotował zgon marynarza z Enterprise i zapisał, że „jakiś czas przed chorobą był bardzo przygnębiony i od czasu, gdy umieszczono go na liście chorych, ani raz nie stawił się na zbiórce”. Ów marynarz, Jamajczyk James Gray, był przez pierwsze miesiące ekspedycji jednym z najbardziej pogodnych członków załogi, lecz w grudniu 1848 roku stał się „posępny, nieobecny myślami, trzymający się z dala od innych”. 27 grudnia poprosił o pomoc lekarską i lekarz uznał, że „cierpi z powodu nostalgii”. John Robertson, lekarz pokładowy z HMS Enterprise tak opisał to dziwne schorzenie:
„Objawami, które wydawały się najbardziej dominujące w tej niezwykłej dolegliwości brytyjskich marynarzy, były pogorszenie nastroju, lęk przed przyszłością, niebywały niepokój o los przyjaciół w Anglii i wieczne pragnienie powrotu do domu. (…) [Gray – przyp. red.] nie umiał zasnąć, bo ciągle myślał o domu i o tym, jaki z niego głupiec, że pożeglował do tak mrocznego świata jak ten w Port Leopold.”
Lekarz przepisał Grayowi dietę w postaci mięsa i warzyw z konserw, ale jego stan ciągle się pogarszał i do problemów z nastrojem doszły bóle w klatce piersiowej, zmęczenie i rozkojarzenie. Potem, „z powodu wcześniejszego osłabienia organizmu” przyplątał się bronchit i Gray zmarł 16 kwietnia 1849 roku. Robertson był pod wrażeniem nieutulonej tęsknoty Graya za Jamajką. „Był to jedyny Mulat, jakiego mieliśmy na pokładzie, i sprawiało to wrażenie, że dzieci z upalnych krain bardziej kochają dom rodzinny niż «dzieci nocy», których mamy tu wiele”.
Kolejny zgon na okręcie Enterprise nastąpił 30 kwietnia. David Jenkins, sprawny fizycznie marynarz, pośliznął się dziewięć miesięcy wcześniej podczas cumowania okrętu do góry lodowej. Przez długi czas jego upadek nie dawał żadnych objawów i za przyczynę śmierci uznano późniejszy guz. Cierpiał na „ciągnącą się bardzo długo i bardzo bolesną chorobę”. Ponieważ zdradzał dziwne objawy, przeprowadzono sekcję zwłok.
Niedługo potem, 12 maja, zmarł William Cundy, odpowiedzialny za ładownię na okręcie Investigator. Oto, co zanotował Gilpin: „Był słabym, lichej postury człowiekiem i straciliśmy nadzieję na to, że powróci do zdrowia zaraz po tym, jak umieszczono go w izbie chorych. Najpierw zachorował na szkorbut, ale jego śmierć przyspieszyło wiele innych nieznanych przyczyn”.
Książkę Na zawsze w lodzie kupić można w popularnych księgarniach internetowych: