Dzień, w którym powinna zginąć, był tym samym dniem, w którym rozpadła się jej rodzina, a Josselyn Winters przestała być miłą dziewczynką z sąsiedztwa, organizującą wyścigi dla wszystkich dzieci. Tego samego dnia zniknął też Christopher, chłopiec, który uratował jej życie.
Osiem lat po dniu, który pogrzebał jej dzieciństwo, Joss spotyka nowego ucznia swojej szkoły. Chociaż Wes na pierwszy rzut oka wydaje się kimś obcym, to dziewczyna nie może oprzeć się wrażeniu, że zna go doskonale. Przyciąga ich do siebie jakaś siła, jakby dzielili tragiczne wspomnienie. Dlaczego więc chłopak przedstawia się innym imieniem, skoro na Joss spoglądają oczy Christophera? Czy bohater z jej dzieciństwa wrócił, aby uratować ją po raz drugi?
Joss tylko przy nim czuje się jak tamta mała dziewczynka, której obraz ukryła w najdalszych zakamarkach wspomnień. Wes jednak nie wie, że Josselyn, którą wtedy ocalił przed śmiercią, tak naprawdę zginęła tego samego dnia. Nowej Josselyn już nie da się uratować. Nowej Josselyn należy się bać.
Do lektury powieści Ginger Scott Chłopak taki jak ty zaprasza Wydawnictwo Kobiece. Dziś w naszym serwisie zamieszczamy premierowe fragmenty książki:
PROLOG
W sumie to nie mam pewności, która z nas wymyśliła wyścigi – Taryn czy ja. Ale organizujemy je razem. Są nasze. Każdego dnia, kiedy szkolny dzwonek obwieszcza dwadzieścia po trzeciej koniec lekcji, rozpoczyna się bieg ku drewnianej bramce w uliczce wiodącej do mojego ogrodu.
Mój dom nadaje się do czegoś takiego wprost idealnie. Mieszkam na ostatniej ulicy, na samym jej końcu, a dalej zaczynają się pola kukurydzy i bawełny. Mój ogród jest co najmniej dwa razy taki duży jak większości innych osób mieszkających w południowej części Bakersfield. Na samym końcu znajduje się wzniesienie, wysokie na niecałe dwa i pół metra. Tato mówi, że usypano je po to, żeby do pobliskich zabudowań nie przedostawał się kurz i brud z otaczających je pól.
Ja uważam, że usypano je dla wyścigów.
Panuje dzisiaj skwar, ale wiem, że to nikogo nie spowolni. Założę się, że dzisiaj zjawi się więcej dzieciaków niż w całym roku szkolnym; może nawet cała trzecia klasa. To ostatni tydzień szkoły – do wakacji zostały dwa dni. Wszyscy w Bakersfield są gotowi na lato. Baseny zostaną jednak otwarte dopiero w przyszłym tygodniu, stąd taka popularność naszych wyścigów.
- Zamierzasz biec do domu? Czy masz ze sobą rower? – szepcze za mną Taryn. Jej biurko styka się z oparciem mojego krzesła.
- Mam rower. Wyprzedzę wszystkich i wezmę z domu puszkę i bilety – odszeptuję przez ramię, ignorując podejrzliwie spojrzenie pani Grandel. Rozkładam książkę tak, że widzę nauczycielkę i jednocześnie wyglądam, jakbym czytała. – Masz już nagrody na jutro?
- Tak. Schną w garażu – odpowiada Taryn, nieco zbyt głośno.
- Coś się stało, moje panie? A może jednak pozwoliłybyście, żebym pouczyła was jeszcze przez pięć minut, nim zupełnie zamkniecie swoje mózgi? – Pani Grandel nie musi stać; głos ma na tyle donośny, że może sobie siedzieć przy biurku.
- Tak, psze pani – odpowiada za nas Taryn.
Kaszlem maskuję śmiech wywołany oficjalnym zwrotem, użytym przez przyjaciółkę. Psze pani, ha!
- Josselyn Winters, przydałoby ci się nauczyć od Taryn nieco szacunku. Dla mnie jej odpowiedź nie jest tak zabawna, jak dla ciebie. – Nauczycielka odkłada książkę na biurko i swój wzrok kieruje prosto na mnie.
- Nie lubię być zawstydzana w klasie. Wszyscy na mnie patrzą, łącznie z Christopherem, tym dziwnym chłopakiem. Z płonącymi policzkami krzyżuję nogi i wsuwam je pod krzesło. Przechylam lekko głowę, na tyle, żeby dostrzec, iż Christopher zerka na mnie znad podręcznika. Krzywię się do niego i mrużę oczy, a on szybko odwraca wzrok.
I dobrze.
Na szczęście rozlega się dzwonek i zrywam się z krzesła. Chowam podręcznik do niewielkiej skrytki pod blatem, przerzucam plecak przez ramię i wybiegam z klasy. Pędzę do miejsca, w którym zostawia się rowery. Rano nie zawracałam sobie nawet głowy przypinaniem swojego, przerzuciłam jedynie łańcuch przez koło, tak żeby wyglądało, jakbym to zrobiła. Chciałam mieć pewność, że zdążę przed wszystkimi, a moja kłódka jest stara i pordzewiała i bywa, że muszę szarpać cztery albo pięć razy, żeby się otworzyła.
Popycham rower obiema rękami, jedną nogą się odpycham, a drugą trzymam już na pedale. Przejeżdżam przez szkolną bramę, a kiedy rower znajduje się już na ulicy, przerzucam drugą nogę i zaczynam szybko pedałować, bez ani chwili przerwy. Przecinam alejkę, lekko zwalniając, żeby móc lawirować między porozrzucanymi kawałkami szkła. Otwieram furtkę, przeciskam się przez nią razem z rowerem, po czym rzucam go w kąt ogrodu.
Wpadam do domu, a kiedy przebiegam przez kuchnię, głośno wołam „cześć” do mamy. W swoim pokoju plecak zamieniam na puszkę po kawie i bilety, następnie wybiegam z powrotem do ogrodu; tym razem po drodze uśmiecham się do mamy i daję jej szybkiego buziaka. Śmieje się do mnie, życzy dobrej zabawy i zamyka za mną szklane drzwi.
Wyjmuję z puszki mały, plastikowy woreczek, otwieram go na jednym końcu i sproszkowaną kredę wysypuję tak, aby tworzyła równą linię. Obchodzę powoli ogród, zaczynając od bramy, docierając do wzniesienia, aż utworzę owalny kształt. Kredy wystarczy mi jeszcze na jutro.
Kiedy wychodzę za bramę, dostrzegam Taryn: idzie szybko uliczką, jej ciemne włosy przytrzymuje wyszywana paciorkami opaska, a z uszu zwisają kolczyki zrobione z piór. Choć na taką nie wygląda, potrafi być bardzo szybka. Podczas wyścigów bije wszystkich na głowę, zwłaszcza chłopaków. Za nią podąża sznurek dzieciaków. Stali bywalcy wyścigów ręce mają wyciągnięte w bok, nie pozwalając nikomu się wyprzedzić. Już oni wiedzą swoje.
Wszyscy zatrzymują się przed bramką, a ja wręczam Taryn rolkę z biletami. Z puszki po kawie zdejmuję wieczko i trzymam ją przed sobą.
- No dobrze, zawodnicy. Postanowiłyśmy urządzić wyścigi. Wezmą w nich udział ci, co dostaną dzisiaj bilety. Jutro odbędzie się finał… z nagrodami! Jeśli nie zdobędziecie biletu, to możecie siedzieć na wzniesieniu i patrzeć. No to się teraz ustawcie.
Taryn odrywa najpierw bilety dla siebie i dla mnie i chowam swój do kieszeni, żeby go przypadkiem nie zgubić. Dzieciaki w pierwszym rzędzie to grupka, która jest z nami od początku, odkąd w zeszłe lato zainicjowałyśmy wyścigi: bliźniacy Marley – którzy na ogół wygrywają – kuzynka Taryn, Emily, i Noah Santos, chłopak, który pocałował mnie w przedszkolu i przez którego wezwano moich rodziców, bo uderzyłam go w twarz.
Ten dziwny też tu jest. Christopher uczęszcza do mojej szkoły od połowy zeszłego roku. Mieszka z Woodmansee’ami, rodziną zastępczą. Mają dużo dzieci – dwanaścioro, łącznie z Christopherem – z czego połowa to przybrane. Ale wcale nie przez to uważany jest za dziwnego.
Codziennie nosi do szkoły te same brązowe sztruksy i do piątku zdążą się już nieźle zabrudzić. Jego włosy mają odcień mysiego brązu i są ciut dłuższe niż u większości chłopaków z naszej klasy, i kręcą się na końcach. Podczas jedzenia nuci pod nosem i siedzi sam przy stoliku niedaleko kosza i wyjścia ze stołówki. Kiedy dzieciaki podchodzą, aby wyrzucić resztki, on nuci głośniej, ale nigdy nie podnosi wzroku. W zeszłym roku parę razy próbowałam siedzieć razem z nim, bo takie wyzwanie przydzieliła mi Taryn. Za pierwszym razem, kiedy się dosiadłam do jego stolika, przestał nucić. Przestał także oddychać. Kiedy zemdlał, krzykiem przywołałam nauczyciela dyżurującego. Razem z ratownikami medycznymi zjawiła się pani Woodmansee. I po prostu zabrała go do domu. Do końca miesiąca nie pojawiał się w szkole.
Dzisiaj po raz pierwszy przyszedł na nasze wyścigi, co mnie zaskoczyło. Widzę, że Taryn go dostrzegła, bo zerka na małą rolkę biletów w ręce, a potem na czekające dzieci – biletów ma tyle, aby starczyło i dla niego. Zatrzymuje się kilka osób przed nim i odwraca w moją stronę. Jej mina mówi mi wszystko.
- Daj mu bilet i już – szepczę, wzruszając ramionami. Nachylam się do jej ucha, żeby pozostali mnie nie słyszeli.
Bierze głęboki oddech, po czym opuszcza wzrok na pięć ostatnich biletów. Powoli zaciska na nich palce, chowając w dłoni.
- On to popsuje – wzdycha.
Jej spojrzenie zatrzymuje się na moich dłoniach i nagle Taryn unosi brwi. Widać, że przyszedł jej do głowy jakiś pomysł.
- Daj mi puszkę – mówi i sięga po nią.
Marszczę czoło, ale oddaję puszkę bez protestów. Podczas gdy ja jestem tą silną i nieustraszoną, Taryn miewa najlepsze pomysły.
Z puszką w rękach odwraca się, odrywa pięć ostatnich biletów i wkłada je do niej, po czym unosi puszkę nad głowę i cofa się o kilka kroków.
- Zostało pięć biletów. Pięć złotych biletów – oświadcza.
- Nie wyglądają na złote – stwierdza Conner Marley, jeden z bliźniaków.
Taryn piorunuje go wzrokiem.
- Zamknij się, Conner! Wiem, że tak naprawdę nie są ze złota. Chodziło mi o to, że są wyjątkowe, okej? – beszta go, a długi, ciemny kucyk smaga jej ramiona, kiedy się odwraca do pozostałych. Conner robi za jej plecami miny, a ja wybucham śmiechem. – To ostatnie bilety. Aby je zdobyć, trzeba odpowiedzieć poprawnie na proste pytanie. Gotowi? – woła.
Kilka osób odkrzykuje, że tak, ale większość jedynie patrzy na nią, czekając ze ściśniętym żołądkami, wykręcając ręce, nie mając pewności, czy powinni po prostu wykrzyknąć odpowiedź, czy też unieść rękę. Taryn staje na drewnianej skrzynce, która leży na tej uliczce od niemal roku, i wszyscy natychmiast cichną. Te dodatkowe trzydzieści centymetrów zdecydowanie dodaje jej powagi.
- Pytanie pierwsze: jaki jest mój ulubiony kolor?
W chwili, kiedy kończy wypowiadać pytanie, cztery dziewczyny z końca wołają:
- Fioletowy!
Taryn wybiera z nich tę, którą najbardziej lubi, spokojną Megan, a ta podbiega po swój bilet.
- Pytanie drugie: kto wczoraj wygrał wyścigi?
Tym razem przez chwilę panuje cisza, głównie dlatego, że wszyscy, co brali udział we wczorajszych wyścigach stoją już za nami z biletami w rękach. Conner i Kyle Marley zaczynają kaszleć i w końcu kilku chłopców stojących blisko Taryn pojmuje aluzję. Pierwszy wymienia Connora, ale pudłuje. Drugi Kyle’a i w nagrodę otrzymuje bilet.
- Pytanie numer trzy… czyj to dom?
Uśmiecham się znacząco, ale głowę trzymam spuszczoną, żeby się nie zdradzić. To zabawne, ilu dzieciaków nie ma pojęcia, do kogo przyszło. Wiedzą jedynie, że muszą tu być.
Cisza się przeciąga i Taryn zaczyna wydawać dźwięk tykającego zegara, jakby czas uciekał. W końcu nieśmiała dziewczynka w sukience unosi rękę, a Taryn skinieniem głowy udziela jej głosu.
- Czy to… twój dom? – pyta. Taryn przechyla głową i marszczy czoło, patrząc na mnie. Unoszę rękę, jakbym się przeciągała, następnie pokazuję na siebie palcem. – Och, to znaczy… to… to jej dom. Jej dom! – poprawia szybko dziewczynka. Nie zna nawet mojego imienia, co z lekka mnie irytuje, ale Taryn zdaje się tym nie przejmować. Wyjmuje z puszki jeden bilet i wręcza go jej. Chyba także nie zna jej imienia, więc przynajmniej jest remis.
- Zostały dwa. Kto wygra następny? Hmmmm, przekonajmy się. – Zeskakuje ze skrzynki i robi rundkę wzdłuż rzędu. Wszyscy milczą, czekając na pytanie. – Już wiem! Pytanie numer cztery. – Posyła mi znaczące spojrzenie. – Kto był pierwszym chłopakiem Joss?
- Taryn! – wołam. Oczy mam szeroko otwarte, a usta zaciśnięte. Na moje policzki wraca rumieniec, tak jak w klasie, kiedy wszyscy na mnie patrzyli. Słyszę kilka chichotów i szybko się odwracam, żeby się przekonać, kto to. Jestem zła, że nie spięłam dzisiaj włosów w kucyk; zamiast tego pasma w odcieniu brudnego blondu opadają mi na szyję i ramiona. Rankiem było gorąco i założyłam ulubioną żółtą koszulkę na ramiączkach, ale byłam spóźniona, więc zapomniałam o spięciu włosów. Dzięki takiej fryzurze wyglądam na większą twardzielkę, a tego mi właśnie teraz trzeba.
Przy wtórze chichotów jeden z chłopaków z końca rzędu w końcu wykrzykuje imię Kyle’a, a Taryn wręcza mu bilet. Kyle się śmieje i mruczy pod nosem coś o tym, że to było tylko wyzwanie, jakie otrzymał podczas swoich urodzin kilka miesięcy temu, i że całuję się jak kaczka. Pocałowałam go w policzek, bo Taryn mnie do tego zmusiła, i cały ten dzień, kiedy wszyscy nazywali mnie dziewczyną Kyle’a, napawał mnie odrazą. Nigdy więcej nie chcę być niczyją dziewczyną – zwłaszcza Kyle’a Marleya. Odwracam się i kopię go w piszczel.
- Aaaaał! – jęczy. Nie mówi już jednak nic na temat mnie i moich kaczych ust. W duchu mam nadzieję, że pod dżinsami leci mu krew.
Nieświadoma rozgrywającego się dramatu, Taryn unosi nad głowę ostatni bilet. Boli mnie żołądek z zażenowania, więc zabieram jej puszkę, żeby zająć czymś ręce.
Opieram się o murek i unoszę przed twarz pasmo włosów, szukając rozdwojonych końcówek.
- Ostatnia szansa. Musicie mi jedynie powiedzieć, jak brzmi drugie imię Joss – oświadcza moja przyjaciółka dziwnie milczącej grupce dzieciaków. Nie podoba mi się to, że wykorzystuje mnie, ale wiem, że chce, aby to pytanie było naprawdę trudne. Nie jestem pewna, czy oprócz Taryn ktoś zna odpowiedź, więc podejrzewam, że ten ostatni bilet nie zostanie wykorzystany.
Odrywam się od murku i prześlizguję się powoli w jej stronę, zostawiając za sobą ślad na piachu. Napotykam jej spojrzenie.
- Zostało pięć sekund – mówi, ponownie tykając… jak bomba.
Unoszę rękę, żeby wziąć od niej bilet, a w chwili, kiedy muskam papier palcami, jedna sylaba niszczy to, co według nas było planem idealnym.
- Grace – mówi Christopher, wyciągając rękę i szybko mi go zabierając. Ani na chwilę nie podnosząc wzroku, wsuwa karteczkę do kieszeni i przechodzi na drugą stronę murku, gdzie staje obok pozostałych uczestników wyścigu.
Patrzę na Taryn, której usta tworzą literę „o”.
- Powiedz, że nie masz tak na drugie imię – szepcze, ale na tyle głośno, że słyszy je paru stojących najbliżej dzieciaków. Wszyscy prychają, bo nikt tak naprawdę nie chce tutaj Christophera.
- Ale mam. Taryn! Czemu musiałaś o to pytać? – mówię, podchodząc do niej. Z mocno walącym sercem rozglądam się i widzę, że parę osób odwraca się z zamiarem odejścia, skoro on bierze udział w wyścigu.
- Skąd miałam wiedzieć, że je zna? Jak to w ogóle możliwe? – pyta Taryn, unosząc brwi.
- Nie wiem! W ogóle z nim przecież nie rozmawiam! – Mówię to głośno i wszystkie głosy za mną cichną. Odwracam się z zaciśniętymi ustami i widzę stojącego pod murkiem Christophera. Bilet obraca w rękach.
- Zaczynajmy – oświadcza Taryn, wchodząc przez bramkę do mojego ogrodu.
Dzieciaki z biletami udają się za nią, a te, które zostały, żeby patrzeć, wspinają się na wysoki mur, ciągnący się wzdłuż drogi.
- Proszę – odzywa się za mną Christopher. Jesteśmy sami i wiem, że inne dzieci będą stroić sobie z tego żarty. Robię półobrót, nie chcąc patrzeć prosto na niego, i gestem mu pokazuję, aby wszedł.
- Nie, naprawdę. Proszę – powtarza, dotykając mojego ramienia. Wzdrygam się i tym razem odwracam w jego stronę. W ręce trzyma bilet. – Ja… ja… tak naprawdę nie chcę się ścigać – dodaje ze wzrokiem utkwionym w bilecie, który trzyma między kciukiem a palcem wskazującym. Ma długie rzęsy, przez co nie widzę jego oczu, ale z delikatnego wygięcia ust wnioskuję, że jest mu smutno. Czuję ściskanie w żołądku.
Ma brudne ręce. Kciukiem zdążył już pobrudzić bilet. Mój wzrok ześlizguje się na jego spodnie i dostrzegam, że ma nowe buty – lśniąco białe nike’i, dobitnie się odcinające od wyświechtanych, brązowych nogawek.
- Nowe? – pytam.
Powoli podnosi na mnie wzrok i dostrzegam, że oczy mu błyszczą, podobnie jak mnie, kiedy wieczorem słyszę, jak rodzice się kłócą i próbuję to zagłuszyć, naciągając na głowę kołdrę. Christopher próbuje się nie rozpłakać.
- Aha, dostałem wczoraj – mówi. Oczy ma niebieskie, tak jak ja, tyle że jaśniejsze.
Słyszę, jak Taryn wzywa zawodników do ustawienia się wzdłuż linii po drugiej stronie murka. Powinnam wziąć ten bilet i pozwolić Christopherowi odejść. Nadal trzyma go między palcami, wyciągając w moją stronę. Ale oczy ma smutne, no i dostał nowe buty. Założył je dzisiaj – tutaj, do mojego domu, na mój wyścig, gdzie wiedział, że wszyscy się będą z niego śmiali. Gdzie wiedział, że nikt tak naprawdę go nie chce.
Nikt go nie chce.
- Zatrzymaj ten bilet – mówię. Otwiera szeroko oczy. Patrzy na mnie, ale nie bezpośrednio. Wygląda to tak, jakby nie potrafił inaczej. – Masz fajne buty – dodaję, chcąc powiedzieć coś miłego. Wydaje się przestraszony, a mnie wcale nie jest z tego powodu przyjemnie.
Nie jestem w stanie utrzymywać dłużej kontaktu wzrokowego, więc przyciskam puszkę po kawie do boku i przerzucam włosy przez ramię. Nie cierpię tego, jak mi się lepią do szyi. Kiedy ponownie zerkam na Christophera, widzę, że mi się przygląda. Uśmiecha się lekko i od razu jest mi lepiej. Nagle czuję się szybsza, jakbym mogła dzisiaj wygrać.
- Do zobaczenia po drugiej stronie. Pospiesz się – rzucam przez ramię.
Oddalam się, wiedząc, że mi się przygląda. I świadomość ta nawet mi sprawia przyjemność.
Nie powiem o tym Taryn.
Zasady wyścigu są proste. Trzeba galopować albo podskakiwać. Zwykły bieg jest niedozwolony i jeśli kogoś się na nim przyłapie, zostaje zdyskwalifikowany. Taryn i ja jesteśmy sędziami. Sprawiedliwymi. Raz ją zdyskwalifikowałam, a ona mnie dwa razy. Jedyną osobą, która lubi się stawiać jest Kyle. Bywa, że Taryn przymyka na niego oko. Dzisiaj jednak Kyle postępuje zgodnie z zasadami.
Wygrywam swój wyścig, bijąc na głowę pięć nowych dziewczyn, dla których jest to pierwszy raz. Taryn przegrywa z bratem Kyle’a, Connerem, a on wygaduje jej to przez sześć kolejnych wyścigów, aż w końcu przegrywa – z Christopherem.
Nie miałam pojęcia, że jest taki szybki. Nie oszukiwał. Wiem, bo razem z Taryn bacznie się mu przyglądałyśmy. Po każdym wygranym wyścigu odchodzi od linii mety na koniec ogrodu, gdzie na tarasie stoi plastikowe pudło. Parę razy stuka butami, aby otrzepać je z piachu, a resztę czasu między wyścigami spędza na próbach wytarcia śladów palcami.
- Czemu na niego patrzysz? – pyta Taryn, wyrywając mnie z zadumy. Przyglądałam się, jak Christopher dba o swoje buty i myślałam, że pewnie rzadko dostaje coś nowego. Niefajnie czuję się z tym, że przyjaciółka mnie przyłapała.
- Och, wcale na niego nie patrzyłam. Rozmyślałam o tym, jak pobiję Kyle’a – mówię, odwracając się zupełnie od Christophera. Mam ochotę obejrzeć się przez ramię, przekonać się, czy mnie słyszał, sprawdzić, czy udało mu się doczyścić buty, ale nie chcę, aby widziała to Taryn, więc zamiast tego odchodzę razem z nią.
- No, lepiej, żebyś z nim jutro wygrała. Nie chcę, żeby zdobył zrobioną przeze mnie nagrodę – fuka.
Wspina się na wzniesienie, a jakaś dwudziestka dzieciaków w moim ogrodzie podnosi na nią wzrok, mrużąc oczy w zachodzącym za jej plecami słońcu.
- Okej, przyjdźcie tu jutro po szkole na finał. Zwycięzca otrzyma nagrodę – informuje wszystkich.
- Czyli ja! – woła Kyle, przybijając piątkę z bratem.
- Albo Joss! – odkrzykuje Taryn, posyłając drwiące spojrzenie pewnym siebie bliźniakom, ubranym w ulubione bluzy do futbolu.
- Taa, jasne – śmieje się jeden z nich.
- Nic się nie martw – mówię cicho, stając obok Taryn. – Pobiję go.
Jestem szybsza od Kyle’a Marleya. Ale to nie z nim się boję, że przegram.
Christopher odchodzi jako ostatni i patrzę, jak idzie po krawężniku prowadzącym do bramki, stawiając jedną nogę przed drugą, starając się nie nadepnąć na piach. Kiedy dociera do żwirowanej alejki, odwraca się w moją stronę i nasze spojrzenia się spotykają. Nie uśmiecham się i udaję, że nie zwracam na to uwagi. On także się nie uśmiecha, ale wiem, że obecność tutaj oraz wygrana wiele dla niego znaczą.
W sumie to trochę chcę, żeby mnie jutro prześcignął. Ale mu tego nie ułatwię. Będzie musiał zapracować na wygraną.
-> Przeczytaj kolejny fragment powieści!