Do samolotu i pociągu, do autokaru i na plażę, na urlop w mieście czy w górach – w ramach akcji #książkanawakacje systematycznie polecamy Wam idealne książki do czytania w miesiącach letnich. Dziś czas na propozycję dla miłośników dobrych powieści obyczajowych. To książka Mai Wąsały Nikodem. Terapeuta duszy, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Axis Mundi.
Poznajcie Nikodema – jak sam o sobie mówi – Terapeutę Duszy, jednego z wielu uzdrowicieli, trenerów i szamanów.
Kobiety tłumnie odwiedzają jego gabinet, ufają mu bezgranicznie, a on ratuje je z życiowych opresji i zwątpień. Jego kojący głos i pomocne dłonie nie tylko pomagają im podźwignąć się z kryzysów, ale też rozpalają wyobraźnię. Za te emocje są w stanie zapłacić każdą cenę, i płacą – jednak sam Nikodem szczerze wątpi w swoją moc.
Co okaże się prawdą w życiu Nikodema? Czy objawi moc uzdrawiania – choćby po to, by uzdrowić samego siebie?
Jesteście ciekawi, czy to dobra propozycja dla Was? Sprawdźcie – prezentujemy jej pierwszy rozdział:
Wszystkim, którzy szukają swojej drogi w życiu
Nigdy z niej nie zeszliście.
ROZDZIAŁ 1
Nikodem dotknął tabliczki, jakby była talizmanem. Została zawieszona kilka sekund wcześniej na drzwiach wejściowych. Czarne litery wyryte na niewielkim złotym prostokącie oznajmiały:
„NIKODEM TERAPEUTA DUSZY"
– Się nie boi, będzie się trzymać. Jest niezawodna. – Mężczyzna ubrany w robocze spodnie przyglądał się Nikodemowi, który gładził złotą wizytówkę.
– Liczę na to – odparł Nikodem.
Dźwięk telefonu przerwał tę konwersację.
– Chyba telefon szefa dzwoni.
Nikodem zamknął drzwi i podszedł do parapetu, gdzie podskakiwała komórka, wydzwaniając mantrę OM.
– Zapraszam, pani Barbaro. Tak, Baśniowa trzynaście mieszkania siedem. Piątek, trzynasta zero zero.
Zapisał informację w kalendarzu rozłożonym na parapecie. Odłożył obok kalendarza pióro błyszczące złotem i wyłączył komórkę. Telefon za telefonem, klientka za klientką. Był zaskoczony. Jeszcze pół roku wcześniej ledwie starczało mu pieniędzy na opłacenie rachunków za wynajmowaną od znajomego kawalerkę. Od tygodnia zajmował lokum udostępnione mu wspaniałomyślnie przez siostrę bawiącą z nowym partnerem w Australii. Patrzył teraz z okna stumetrowego mieszkania na podmiejskim osiedlu. Po ulicach pędzili ludzie – mali, szarzy i strasznie zgarbieni. Nic dziwnego, zbliżał się już koniec listopada. Deszcz polewał tę biedę z nędzą obficie, nie dając nadziei na odrobinę słońca.
Nikodem odwrócił się od okna, by nasycić się śnieżnobiałą poświatą bijącą od świeżo pomalowanych ścian. Oczywiście użył farby ekologicznej – nie mógł pozwolić na to, by jego oczyszczoną aurę zatruły jakieś chemikalia. Naprawdę musiał dbać o takie właśnie szczegóły. W salonie znajdowały się jedynie trzy wygodne fotele zgromadzone wokół niewielkiego stolika wyłożonego mozaiką. Oprócz tego w jednym z kątów stała gigantyczna lampa z soli morskiej – naturalny jonizator powietrza.
– Mistrzu, gdzie wieszamy obraz? – Głos fachowca, wynajętego do pomalowania i wykończenia mieszkania, wyrwał Nikodema z rozmyślań. Zamrugał powiekami i podszedł do największej ściany w salonie.
– Sam środek. Centrum – wypowiedział te słowa powoli. Zaznaczyłem panu wysokość.
– No to chwilunię, mistrzu, muszę zawołać sąsiada, bo chyba nie uniosę tego cudeńka – sapnął mężczyzna, mocując się z pakunkiem o wymiarach dwa na trzy metry. – Ciężkie to cholerstwo okropnie.
– Ćśśś – zasyczał Nikodem. – Proszę nie używać takich sformułowań. – Jego wzrok spoczął na winowajcy, który kiwnął głową. – To obniża wibracje, rozumie pan? Wszystko tu było oczyszczane, troszkę uważniej, rozumiemy się? I proszę nikogo nie wołać, pomogę panu. – Pokręcił głową z niezadowoleniem. Ze swoich stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu spoglądał na pustą ścianę, wypatrując małej kropki, którą narysował jeszcze wczoraj na wysokości wyciągniętego ramienia.
Mężczyzna w uniformie pochlapanym farbą niemalże na paluszkach przeszedł do pomieszczenia obok. Po chwili pojawił się w salonie, taszcząc dwumetrową drabinkę. Rozstawił ją pod ścianą i wskazując punkt na ścianie zapytał:
– Tutaj?
Nikodem kiwnął głową. Nieprzyjemny dźwięk wiertarki i sypiący się ze ściany pył nakazały mu otworzyć szeroko okno. Jeszcze trzy lata temu sam dźwigał drabiny i wieszał obrazy w mieszkaniach pod Londynem. Starsze panie wskazywały mu palcami ozdobionymi rodową biżuterią miejsca, gdzie należało przestawić kredens albo pomalować ścianę. Z całą pewnością nie chciałby wracać do tamtych czasów. Wpadający z ulicy chłód i wilgotne powietrze podziałały na niego jak prysznic.
– Wieszamy to cudo, szefie?
– Prosiłem, żeby tak do mnie nie mówić, prawda?
– No niby tak – sapnął mężczyzna.
Nikodem podszedł do obrazu i schylił się, by go dźwignąć i umieścić na pożądanej wysokości. Przez chwilę słychać było sapanie i stękanie zarówno Nikodema, jak i pana Krzysztofa, które z powodzeniem mogło przypominać seks w zaawansowanej fazie.
– No, chyba jest w porząsiu. – Pan Krzysio delikatnie dotknął obrazu, poprawiając jego położenie o jakieś dwa milimetry. Odszedł trzy kroki w tył, dotykając pośladkami jednego z białych skórzanych foteli. Nikodem, widząc to, syknął:
– No do cholery jasnej! Przecież prosiłem pana, żeby uważać. Całe portki w farbie i ociera się pan ciągle o meble! Głuchy pan jest czy co?
Mężczyzna demonstracyjnie odsunął się od fotela o cały metr. Przez chwilę przyglądał się w milczeniu powieszonemu dziełu, bojąc się wyrazić swoją opinię na jego temat.
Obraz przedstawiał kolorowe wiry przypominające tajfun. Złoto, fiolet, zieleń i róż przeplatały się z delikatnymi seledynowymi kuleczkami. W dole, w rogu widniał podpis autora i tytuł: Stwarzanie siebie. Nikodem. Okalająca obraz rama była lekko złocona, bez jakichkolwiek ozdób.
– Hmm… to pana obraz, mistrzu? – zapytał pan Krzyś. Cisza i bezczelny uśmiech pana Krzysia obdzierały obraz i jego twórcę z patosu i jakichkolwiek podwójnych znaczeń.
– Pozwoli pan, że zapłacę i się pożegnamy. – Nikodem spojrzał przenikliwym wzrokiem na pracownika. – Ile się należy?
– Normalnie muszę takie dziełko walnąć mojej Staśce, wie pan? Najwięcej chyba mnie zakosztuje rama. Należy się trzy i pół tysiączka.
– Słucham? – Nikodem był lekko zbity z tropu – Aż tyle? Przecież malował pan mieszkanie tylko dwa dni.
– Oj, mistrzu. – Pan Krzyś pociągnął nosem, jakby poczuł smród. – Przecież po farby trzeba było pojechać i wystawić te stare klamoty na śmietnik. Pozasłaniać podłogę i listwy. W domu mnie nie było już prawie dwie doby, no! Już tam Staśka lata od kuchni do okna, w tę i nazad i czeka na mnie ze schabowymi. Tak że, mistrzu, to mała sumka jest. Trzy i pół tysiączka się należy, jakem rzekł. – Pan Krzyś ukłonił się i dodał głośno: – Włala!
Prawdę powiedziawszy, Nikodem bez problemu mógł zapłacić nawet dwa razy większą sumę. Czterokrotnie wyższą też. Denerwowało go jedynie, że on, świadcząc usługi w obszarze dużo subtelniejszym, ma płacić podobne kwoty za coś tak przyziemnego jak malowanie mieszkania. Za dwa dni pracy trzy i pół tysiąca. A niech to!
Wyszedł do sypialni i powrócił ze zwitkiem banknotów.
– Proszę! – Wcisnął w otwartą dłoń pana Krzysia pieniądze. Coś go jednak zatrzymało. – Przepraszam na moment.
Wyjął pieniądze z dłoni zaskoczonego mężczyzny i wrócił do sypialni. Podszedł do lustra i spojrzał na swoje odbicie. Zobaczył mężczyznę ze złością w oczach ściskającego z całej siły zwitek banknotów w prawej pięści. Usta miał zaciśnięte, z kącikami opadającymi w dół. Nie tak, nie tak, Nikodemie. Weź oddech. Jak by to zrobił Serge? Twarz Nikodema rozjaśniła się w uśmiechu. No tak, właśnie tak. Nikodem wyprostował się, lewą dłonią dotknął swojej piersi i powrócił do salonu.
Pan Krzyś patrzył na swojego zleceniodawcę z lekko uchylonymi ustami. Nikodem poruszał się powoli, z uśmiechem na ustach.
– Proszę – powiedział nieco ciszej i delikatnie wsunął banknoty do wnętrza sękatej dłoni pana Krzysia. – Niech panu służą i pozwolą na dobre życie. – Położył własną dłoń na banknotach i przymknął na chwilę oczy. Następnie wydał dźwięk, który nie był ani oddechem, ani śpiewem. Coś pomiędzy głoską „o” a głoską „u”.
Pan Krzyś spoglądał nieco zdezorientowany na człowieka w błękitnej tunice i białych luźnych spodniach. Próbował uwolnić się z uścisku dryblasa, ale nie zdążył. Nikodem zamknął dłonie pana Krzysia i pieniądze w swoich łapskach i trzymał je w geście przypominającym modlitwę.
– Niech dobro, które dajesz, powraca do ciebie. Niech praca, którą wykonałeś, pomaga ci wzrastać. Bądź światłem, które daje innym energię. Bądź energią, która wypełnia wszechświat. – Tu Nikodem otworzył oczy i spojrzał na osłupiałego mężczyznę. Wprost w jego wystraszone lekko oczy. – Namaste! – dodał i przeniósł dłonie na głowę pana Krzysia. – Bądź błogosławiony – szepnął.
– No co pan. – Pan Krzyś wyrwał się spod wielkich dłoni Nikodema i strzepnął z siebie niewidoczne błogosławieństwo. Wyprostował się. – Dziękuję – powiedział i jak prawdziwy człowiek interesów sięgnął do obszernej kieszeni swojego uniformu. Schował pieniądze i wyciągnął wizytówkę pobrudzoną żółtą farbą. – Jakby coś, niech pan mistrzunio dzwoni. Jestem do usług.
– Możliwe, że skorzystam jeszcze – stwierdził Nikodem, odkładając wizytówkę trzymaną koniuszkami palców na sam skraj mozaikowego blatu. Pochylił się, składając dłonie jak do modlitwy i skłonił lekko głowę. – Dziękuję raz jeszcze.
Pan Krzyś odzwierciedlił gest klienta, uśmiechając się pod wąsem, następnie skierował kroki do wyjścia. Po drodze pochylił się i dźwignął niewielką skrzynkę z narzędziami. Nikodem otworzył w tym czasie drzwi wejściowe, patrząc na powolne ruchy pana Krzysia. Jeszcze przez chwilę słychać było kroki mężczyzny w głębi klatki schodowej. Nikodem zamknął drzwi i oparł się o nie, podziwiając swoje nowe królestwo. Uśmiechnął się i przymknął oczy. U jego stóp leżało całe miasto. Ludzie, którym mógł pomóc w odnalezieniu szczęścia, zdrowia i bogactwa. Tyle było przed nim możliwości. Klientki mnożące się z dnia na dzień jak wirusy były dla niego złotodajnym deszczem. Wszystko szło jak z płatka, poza jednym. Poczuł lekkie ściśnięcie w żołądku. Patrycja. Była jedyną osobą, która od pół roku nie odpowiedziała na żaden jego mail ani zwykły pocztowy list. Żadne pieniądze, tłumy wielbicielek i zachwyt osobą Nikodema nie mogły mu zastąpić jednego – spojrzenia Patrycji, jej miękkich włosów. Oddałby wszystko, by móc jej pokazać, że wszystko się zmieniło. Że nie jest tym, kim był jeszcze rok albo dwa lata wcześniej. Że razem mogą więcej i że to właśnie dla niej stał się tym, kim jest dziś. Zacisnął bezwiednie pięści, lecz po chwili rozprostował je, słysząc wibracje swojego telefonu. Podszedł szybkim krokiem do parapetu w salonie i podniósł komórkę do ucha, przesuwając po ekranie palcem.
– Dzień dobry, pani Jolu. Oczywiście. Już zapisuję. Piątek, godzina piętnasta. Adres, zgadza się, całkiem nowy adres, Baśniowa trzynaście mieszkania siedem. Oczywiście, że pamiętam panią. Zapraszam. Do zobaczenia, kochana.
*
Pracę zaczynała o siódmej trzydzieści. Otwierała szklane drzwi, przekręcając stary zardzewiały klucz w zamku – zawsze dwa razy w lewą stronę. Krok po kroku szła na zaplecze i otwierała drzwi na parking. Zazwyczaj po kilku minutach podjeżdżał jej dostawca – Błażej.
– Dzień dobry!
– Witaj, kochany, kawy ci zrobić?
– Nie, dziękuję, jeszcze trochę do rozwiezienia zostało. Zdejmował czapkę z kaszkietem, lekko się kłaniał i wyjmował naręcza pachnących róż, żonkili i co tam jeszcze było w sezonie. Następnie podchodził do starszej pani, niezmiennie całował ją w malutką pomarszczoną dłoń i odjeżdżał. Stała jeszcze chwilę, wpatrując się w zarys postaci, a następnie w spaliny ciągnące się za samochodem. Szeptała coś pod nosem, trzymając dłonie na piersiach. Czasami z jej ust padało: „Z Bogiem”, czasami słowa, których znaczenia nie zrozumiałby zwykły przechodzień. Coś pomiędzy modlitwą a zaklęciem – lekko rzewne i śpiewne tony. Zamykała oczy na chwilę, następnie je otwierała i wchodziła na zaplecze, żeby rozłożyć kwiaty do wazonów. To była najbardziej obiecująca chwila dnia. Patrząc na kolor frezji i róż, wiedziała, kogo dzisiejszego dnia przyciągną. Białe zwiastowały piękne panie ubrane w szynszylowe futra, jeśli to była zima. Czerwone rozedrganych mężczyzn, próbujących kupić wyznanie miłosne. Najciekawsze były klientki sięgające po pierwsze stokrotki. Były to młode kobiety, które odkrywały, że własnoręcznie kupiony bukiet jest cenniejszy nad wszystko. Maria uwielbiała moment, w którym błyszczące oczy kupujących opowiadały historie ich zawodów miłosnych, kłótni małżeńskich, wielkich porywów serca lub odkryć, że zmysły to poezja codzienności.
Umiała czytać wszystko, co dotyczyło losu ludzkiego. Rozpoznawała los człowieka po wyglądzie portfela, po tonie głosu, ale przede wszystkim po spojrzeniu. Nie trzeba jej było żadnych szkół, kursów, przewodników. Wystarczyło mieć otwarte serce i czujne spojrzenie. Dostała je od życia jak bonusowe wynagrodzenie za każdy dzień, który uczciwie przeżyła pomimo tragedii, jaką jej życie zafundowało. Za to, że przed nią nie uciekła.
Jak co rano obserwowała dom, w którym prawdopodobnie nikt nie mieszkał na stałe. Znajdował się vis-à-vis kwiaciarni, a jednak nigdy ani mężczyzna, ani kobieta, których czasami widywała, nie zajrzeli tu do niej. Ale tego ranka było coś, co przykuło uwagę Marii bardziej niż zwykle. Założyła okulary, by stwierdzić, czy to prawda, czy tylko błąd zmęczonego oka. W oknie piętrowego domku zobaczyła kobietę opartą czołem o szybę. I miała pewność dzięki okularom, że kobieta wyraźnie patrzyła w jej kierunku. A w jej oczach zobaczyła coś, co znała na pamięć z przeszłości. Była to tęsknota za miłością. Maria przyglądała się jeszcze chwilę. Przygarbiona sylwetka kobiety, zmęczenie i wzrok utkwiony w dali tworzyły z niej nieruchomy pomnik. Coś drgnęło w sercu Marii, podskoczyło, a na jej twarzy wykwitł grymas podobny do płaczu, jednak nie zapłakała. Obserwowanie dramatów ludzkich było częścią jej życia, ale mogła sobie na to pozwolić, zrozumiawszy, że nic nie przynosi większej ulgi niż zrozumienie najprostszej prawdy o życiu. Była ona krótka i banalna. Żyjąc, umieramy każdego dnia, zostawiając wyobrażenia i iluzje, że miało być lepiej. Dopiero kiedy dostrzegamy, że właśnie teraz jest owo najlepiej, najpełniej i najprawdziwiej, nie czekając na jutro, zaczynamy żyć.
*
Konstancja oglądała dom na Akacjowej 12 kawałek po kawałku. To prawda, kupili go z Janem prawie cztery lata temu. To był jeszcze czas pozornego bycia razem. Razem wybrali kolor elewacji, kolor ścian we wnętrzu, zabudowę kuchni i glazurę do małej, zgrabnej łazienki. Podstawowe meble. Nie przykładała się zbyt mocno do wystroju domku, bo czuła, że ich pierwszy dom, położony w przeciwnej części miasta, jest jej domem. Początkowo bywali w domku na Akacjowej czasami, by nacieszyć się kolejnym nabytkiem, drobną inwestycją, która z czasem mogła się stać dodatkowym dochodem.
Potem przyszła choroba Konstancji i zupełnie osobny rozdział w ich życiu. Zajęta badaniami i kolejnymi wizytami u lekarzy, pobytem na oddziale, traceniem włosów, a potem odzyskiwaniem ich, nie miała sił, by przemieszczać się dalej niż od sypialni do kuchni. Albo z domu do szpitala. Oddalali się od siebie. Ich dni, oddechy, marzenia i miejsca, w których przebywali. Porządki, które podjęła jakiś czas temu, sprowadziły ją tutaj, do domku na przedmieściach. Była silniejsza, a na pewno na tyle silna, by zmierzyć się z tymi obszarami swojego życia, gdzie już dawno straciła kontrolę. To był jeden z tych obszarów. W zlewie znalazła dwa kieliszki po winie, które powąchała, by potwierdzić to, co czuła już od dłuższego czasu. Pościel w łóżku stojącym w sypialni była rozrzucona. Konstancja spojrzała na ten nieład z ciekawością. Fałdy ułożone z kołdry odtwarzały dość wiernie kształty ciał osób, które spały tutaj tydzień temu, a może jeszcze wczoraj.
Nie czuła obrzydzenia, patrząc na miejsce schadzek Jana, doznawała raczej chłodu. Czuła się jak w sali kinowej, z dodatkową możliwą opcją. Opcją tą było włączenie lub wyłączenie wszelkich efektów dodatkowych, takich jak dotknięcie mokrego deszczu albo wciągnięcie nosem zapachów, które rozchodzą się z kuchni. Ona jednak była zwykłym obserwatorem, jak w kinie, gdzie filmy są czarno-białe, a jedynym podkładem dźwiękowym są własne myśli. Zresztą, nie było ich zbyt wiele. Po prostu stwierdzała fakty, patrząc na otaczające ją przedmioty i ich wzajemny układ. Nie mieszkała tutaj i nie zamierzała przeżywać jakichkolwiek historii, których nie była świadkiem. Podeszła do okna na piętrze, przysłoniętego firanką w liściasty wzór. Uchyliła ją delikatnie i spoglądała na pustą ulicę. Był poranek i prawie nic się nie działo. Zupełnie jak od dłuższego czasu w jej własnym życiu – panował w nim spokój, niezakłócony żadnymi większymi emocjami. Może czasami, gdy Jana nie było w domu przez cały weekend, myślała o tym, że mogłoby być inaczej. Może tak. Ale weekend się kończył i zaczynała powtarzać cały schemat zgodnie z grafikiem wywieszonym na lodówce w domu, gdzie Jan i ona mieszkali nadal razem. I tylko czasami, tak jak teraz, gdy cisza wyostrzała jej wszystkie zmysły, czuła, że czegoś jej w tym poukładanym świecie brakuje.
Książkę Nikodem. Terapeuta duszy kupicie już w popularnych księgarniach internetowych: