Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: b.d
Kategoria: Biografie, wspomnienia, listy
ISBN:
Liczba stron: 280
Często się zastanawiałam czy fałszerza obrazów, utalentowanego kopistę, można nazwać artystą? Czy wyjątkowe zdolności manualne już robią z człowieka malarza? Czy może najważniejszy jest sam pomysł? Wymyślenie nowej techniki? Innowacyjność? W końcu i białe, niezamalowane płótna sprzedawały się po dziesiątki tysięcy dolarów. Niektórzy kolekcjonerzy wręcz proszą kopistów o stworzenie duplikatu obrazu, który będą mogli powiesić na ścianie, a oryginał będzie bezpieczny w skrytce depozytowej. Często są to dzieła, których nie sposób odróżnić od oryginału. Han Van Meegeren był fałszerzem doskonałym, wymyślał techniki dzięki którym jego największe prace przez dziesiątki lat zdobiły ściany europejskich muzeów. Jeśli piszemy biografie malarzy to czemu nie przypatrzeć się bliżej tym co stoją w ich cieniu? Często są to postaci równie fascynujące. I to jest właśnie jedna z nich.
W 1945 roku, mało znany artysta i handlarz dzieł sztuki, został aresztowany przez policję za sprzedaż cennego obrazu Vermeera, skarbu narodowego, Hermanowi Goringowi, ówczesnemu marszałkowi III Rzeszy. Uznane to zostało za zdradę stanu a karą za nią była śmierć. Gnijąc w wilgotnej więziennej celi Han Van Meegeren nie mógł wydobyć z siebie słów, które dałyby mu wolność. Nie chciał się przyznać, że wszystko to było fałszerstwem.
"To ja byłem Vermeerem" opowiada o losach jednego z najbardziej utalentowanych fałszerzy dzieł sztuki. W niespełna 10 lat, na swoich oszustwach, zarobił odpowiednik dzisiejszych 50 milionów dolarów. Jako malarz poniósł klęskę, jako fałszerz był niedościgniony a "jego" obrazy wisiały obok dzieł Rembrandta i Vermeera.
Han Van Meegeren, a właściwie Henricus Anthonius Van Meegeren, już od dzieciństwa kochał sztukę. Po początkowych sukcesach nieuchronnie przyszła fala krytyki. Młodego malarza uznano za niezdolnego do stworzenia oryginalnych dzieł. Rozgoryczony Meegeren postanowił wszystkim zagrać na nosie. Jeśli widzieli w nim doskonałego kopistę i naśladowcę to jego jedynym celem zostało udowodnienie, że mieli rację. Postawił sobie za cel stanie się fałszerzem doskonałym, którego dzieła zawisną w muzeach świata. Na pierwszy ogień poszła twórczość Jana Vermeera. Po kilkudziesięciu próbach udało mu się stworzyć dzieło, które zostało uznane za oryginał i trafiło do jednego z muzeów. Podobny los spotkał jeszcze kilka z jego dzieł.
Meegeren to człowiek, któremu zabrano wszelkie marzenia. W dzisiejszych czasach jego twórczość nie zostałaby w ogóle dostrzeżona. Podobnej klasy artysta, lecz o słabszej psychice, skończył by jako nauczyciel plastyki w jednej z lokalnych podstawówek lub animator na weselach. Jednak nie on. Henricus był osobą która znała swoją wartość i wierzyła we własne umiejętności. Do tego był mściwy, zachłanny i próżny. Postanowił osiągnąć swój cel nie bacząc na toczące się kłody. Poniekąd mu się to udało. Oszukał osoby, które wiele lat wpatrywały się w obrazy, sprawdzając ich oryginalność. Swój "zawód" doprowadził do perfekcji, czasem się mogło wydawać, że to uczeń prześcignął mistrza. Całe jego życie było jednym wielkim oszustwem i zemstą na ludziach, którzy nie docenili jego pracy. W ostatecznym rozliczeniu to on był górą. Udowodnił światu, że jest coś wart, trafił tam gdzie zawsze chciał, na ścianę z eksponatami, tam gdzie mogły go podziwiać tłumy.
Muszę przyznać, że powieść Franka Wynne'a zadowoli wszystkich pasjonatów malarstwa, żeby wręcz nie powiedzieć malarskich geeków. Żeby w pełni ją zrozumieć wymagana jest od czytelnika więcej niż podstawowa wiedza z zakresu technik malarskich, bo nie podejrzewam, że ktoś z nas zna się tutaj na fałszerstwie. By zostać profesjonalnym fałszerzem nie wystarczy posiadać umiejętności i talent, trzeba również mieć wiedzę na temat dzieł i artystów, których chcemy kopiować. Autor nie boi się nam tej wiedzy przekazać, nawet jeśli ryzykuje, że czytelnik się znudzi mnóstwem zwrotów technicznych i odłoży książkę na półkę. Meegeren już jako nastolatek nauczył się jak poprawnie mieszać kolory, dogłębnie analizował styl malarzy, których kochał. Znał na pamięć każde ich pociągnięcie pędzlem. By nie zostać wykrytym czytał fachową literaturę na temat wykrywania fałszerstw za pomocą analizy chemicznej i rentgenowskiej. Godzinami ćwiczył style i maniery charakteryzujące znanych artystów. Z tej książki dowiemy się jakim cudem Meegeren był w stanie podrobić obraz pochodzący z XVII. wieku. Jak za pomocą nowoczesnych materiałów i techniki udało mu się odpowiednio postarzyć dzieło tak by nie wzbudzić podejrzeń specjalistów. On nie tylko kopiował, również "tworzył" dzieła dawno zmarłych malarzy, nadawał swoim dziełom znane nazwiska. I uchodziło mu to bezkarnie.Czytając tę powieść odnosiłam wrażenie, że poznaję życie wirtuoza oszustwa i było to niezwykle fascynujące.
Ciężko jest napisać biografię w taki sposób by wyjść ponad daty, miejsca i zdarzenia. Z życia człowieka zrobić temat książki i powstrzymać się przed wypunktowaniem, szczególnie jeśli osoba o której losach opowiadamy nie była nam bliska. Musimy stworzyć całą otoczkę, wszystkie dialogi zarówno wewnętrzne jak i międzyludzkie, które dodadzą naszemu dziełu nie tylko formy ale i treści. Pomimo wciągającej historii cały czas się zastanawiałam czy autor nie posunął się za daleko w tworzeniu rzeczywistości. We wkładaniu w usta ludzi zdań, których nigdy nie wypowiedzieli. Momentami czułam, że narracja jest pusta, nudnawa, naszpikowana fałszywymi emocjami i sztucznym dialogiem. Czuć, że autor opiera się na innych biografiach.
Jest nie sposób nie podziwiać człowieka, któremu udało się oszukać krytyków i znawców sztuki i to jednych z najlepszych w Europie. Nie sposób nie zachwycić się nad jego zdolnościami artystycznymi,umiejętnościami , cierpliwością i śmiałością. Był on autorem oszustwa na gigantyczną skalę i zniszczyła go tylko i wyłącznie miłość do pieniądza. Meegeren nie był człowiekiem miłym i subtelnym, jak większość artystów. To skomplikowany i utalentowany przestępca, który dokonał niemożliwego. Ten przebiegły artysta sprawił, że do tej pory tak nie do końca wiadomo, które z obrazów wiszących w galeriach prywatnych i muzeach są podróbkami a które oryginałami. Skutki jego kłamstw trwają do dziś i myślę, że już nigdy nie dowiemy się prawdy.
Książka „To ja byłem Vermeerem” pióra Franka Wynne’a to bez dwóch zdań opowieść o sztuce. Opowieść o tyle nietypowa, że podana nie wprost. Zamiast wykładu o tym, co jest sztuką, dostajemy rozważania na temat tego, co sztuką nie jest, a przynajmniej nie jest nią w oczach krytyków i znawców. Autor po raz kolejny powraca do nienowego pytania: co sprawia, że dzieło sztuki – w tym przypadku obraz – jednego dnia jest arcydziełem, za które kolekcjonerzy są skłonni płacić miliony, a drugiego nic niewartym malowidłem?
Jeśli podróbka jest na tyle udana, że do stwierdzenia lub odrzucenia autentyczności dzieła nie wystarczy opinia ekspertów, lecz konieczne jest wykorzystać zaawansowanej techniki, takiej jak analiza zawartości pewnych izotopów, to czy fakt, że obraz wyszedł spod innej ręki niż dotychczas sądzono, sprawi, że z dnia na dzień stanie się brzydszy? Mniej poruszający? Że nagle przestanie przemawiać do odbiorcy? A jeśli w rzeczy samej tak jest, to dlaczego?
Problem jest tym ciekawszy, że pojęcie oryginału zmieniało się na przestrzeni wieków. I nie chodzi tu o przypadki fałszerstw czy ewidentnych oszustw, ale o to, jak definiujemy oryginał. To zaskakujące, bo na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że sprawa jest oczywista. Otóż nie jest!
Kanwą dla tych rozważań jest historia Hana van Meegerena, jednego z najsłynniejszych – jeśli nie najsłynniejszego – fałszerzy XX wieku. Jak to się stało, że został fałszerzem? Jak udawało mu się przez lata, a wręcz dziesięciolecia, wodzić za nos znawców? Na te i wiele innych pytań znajdziecie odpowiedź w książce Franka Wynne’a. Opowiedziana ze swadą historia wciąga od pierwszej strony, czyta się ją jak najlepszą powieść przygodową. Całość aż prosi się o ekranizację. Myślę, że film miałby szansę zostać hitem sezonu.
„To ja byłem Vermeerem” to pozycja napisana bardzo przystępnie. Książka ewidentnie skierowana jest do bardzo szerokiego grona odbiorców – by po nią sięgnąć i mieć satysfakcję z lektury, nie trzeba być ani znawcą malarstwa, ani historii sztuki.
Także język, przynajmniej w wersji polskiej, jest bardzo przyjazny. Mimo że mamy do czynienia z literaturą faktu, autorowi udało się uniknąć fachowego żargonu, jakże często stanowiącego sporą barierę w odbiorze dzieła. Gdybym miała jakoś zaklasyfikować sposób pisania Wynne’a, skłonna byłabym określić go raczej jako literacki niż naukowy. Liczbę terminów fachowych użytych w tekście można policzyć na palcach jednej ręki. Żeby nie było nieporozumień! Nie chodzi mi o to, że styl jest nadmiernie uproszczony. Co to, to nie! Mam na myśli jedynie o to, że autor (tłumacz?) zdecydował się na użycie terminów stosowanych w języku ogólnym i unikał terminów stricte fachowych, takich, co to je trzeba sprawdzać w słowniku albo przynajmniej w Wikipedii. Postawił za to na potoczystość. Efekt jest naprawdę zadowalający. „To ja byłem Vermeerem” jest książką do czytania, a nie do studiowania.
Generalnie moje wrażenie z lektury jest bardzo pozytywne, aczkolwiek publikacja ma kilka mankamentów, które skłaniają mnie do obniżenia ogólnej oceny.
Pierwszy zarzut do książki Wynne’a to skąpość materiału ilustracyjnego. Większość rozważań dotyczy wszak konkretnych obrazów. Najczęściej mowa jest o dziełach znanych lub bardzo znanych, które każdy jako tako wykształcony człowiek kojarzy, ale bądźmy szczerzy, kto, poza prawdziwymi znawcami, pamięta wszystkie szczegóły? Weźmy choćby najbardziej rozpoznawalny obraz van Gogha „Słoneczniki”. Każdy go widział. A kto „z głowy” , bez zastanawiania się, powie, ile jest kwiatów w wazonie? Fajnie byłoby przy omawianiu szczegółów mieć przed oczami reprodukcję. WIem, wiem. W dobie internetu wszystko można znaleźć w sieci. Tyle tylko, że nie każdy ma ochotę czytać książkę z telefonem lub tabletem w ręku.
Drugie zastrzeżenie odnosi się wyłącznie do wydania polskiego. Wizualnie książce nic nie można zarzucić: twarda okładka, obwoluta, całość szyta(!), a nie klejona – aż miło popatrzeć i wziąć do ręki. Niestety, na wysokości zadania nie stanęła korekta. Trafiło się klika błędów interpunkcyjnych, sprawiających, że zmienił się sens zdania, a literówki psują ogólnie pozytywny obraz. Rozumiem, że każdemu może się zdarzyć pomyłka, rozumiem, że można coś przeoczyć, ale puścić coś takiego jak Wermeer – tak, tak! – Vermeerer przez „W” (str. 89) to już przesada.
Ponarzekałam, ponarzekałam, bo taka już moja natura, ale chciałabym podkreślić, że mimo drobnych zastrzeżeń książka Franka Wynne’a ma więcej plusów niż minusów. Plusów jest nawet zdecydowanie więcej.