Wydawnictwo: Wiatr od morza
Data wydania: 2015-05-11
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 384
Sweetland – jedna z wysp na Atlantyku położona u wybrzeży Kanady i należąca do Nowej Fundlandii. To tutaj toczy się akcja trzeciej książki Michaela Crummeya. Sweetland to również nazwisko głównego bohatera tej powieści. Nowa Fundlandia – dzika kraina daleko na północy, gdzie mieszkają szorstcy i nieco ekscentryczni ludzie przyzwyczajeni do trudnych i surowych warunków klimatycznych. Ta hermetyczna społeczność odosobniona od reszty świata i od wieków przyzwyczajona do życia w zgodzie z naturą potrafi przetrwać nawet w najtrudniejszych warunkach.
Główny bohater powieści – Moses Sweetland to właśnie jeden z takich twardych i krzepkich ludzi. Pomimo swoich niemal siedemdziesięciu lat jest wciąż sprawny, zdrowy i zahartowany przez życie. Do tego nie wyobraża sobie swojej dalszej egzystencji gdzieś poza wyspą. To tu jest jego dom, tu zostali pochowani jego bliscy i tutaj jest jego miejsce na ziemi. Ale rząd Kanady dąży do wyludnienia wyspy i oferuje każdej rodzinie sporą sumę pieniędzy za opuszczenie dotychczasowego miejsca zamieszkania i przeniesienie się na stały ląd. Większość ludzi skuszona pieniądzmi decyduje się opuścić swoje domy, jednak Moses jako jedyny i ostatni nie godzi się na takie rozwiązanie. Pomimo licznych pogróżek, anonimów, próśb uparcie trwa przy swoim postanowieniu i decyduje się pozostać nawet, gdyby miał mieszkać tu całkiem sam…
Powieść podzielona jest na dwie części:
W pierwszej poznajemy życie mieszkańców wyspy, ich codziennie zajęcia i obowiązki. Wiemy już jak spędzają czas, co wydarzyło się w przeszłości i zastanawiamy się jaką podejmą decyzję w sprawie przeprowadzki. Ta część powieści przywodziła mi na myśl „Kroniki portowe”, w których Annie Proulx przybliża czytelnikom Nową Fundlandię i jej mieszkańców. Nie uniknęłam wiec porównań, które same nasuwały się podczas lektury. Muszę przyznać, że fabuła obu tych historii intrygowała mnie i ciekawiła, a poznanie bliżej nowofundlandzkiej społeczności to była prawdziwa przygoda. „Sweetland” to powieść współczesna, w nieco innym stylu, napisana przez mężczyznę, a wiec język jest tutaj bardziej drapieżny, grubiański, miejscami nawet wulgarny. Trzeba przyznać jednak, że stosowane z umiarem nie rażą i wydają się pasować do klimatu i opisywanych wydarzeń.
W drugiej części możemy się przyjrzeć bliżej samotnemu życiu mężczyzny, który zgodnie ze swoim postanowieniem pozostał na wyspie ukrywając się i pozorując swoje zaginiecie. Ta część historii z kolei tak bardzo kojarzyła mi się z… Robinsonem Cruzoe, że aż sama byłam zaskoczona. Samotne życie na wyspie okazało się trudne i niebezpieczne nawet dla tak zaradnego i zorganizowanego człowieka, jakim był Moses. I tak jak bohater Twaina miał swojego Piętaszka, tak Sweetland miał Pana Lisa – małego psa, który nie opuścił wyspy wraz ze swoim właścicielem.
Powieść Michaela Crummeya to ciekawe studium ludzkiego życia i ludzkiej psychiki. To interesująca historia miłości człowieka do ziemi, do miejsca swojego urodzenia, do swoich korzeni. To opowieść o twardym, niezwykle praktycznym mężczyźnie, który pod swoim stalowym pancerzem skrywa prawdziwie wielkie serce.
„Sweetland” to wartościowa książka, jedna z tych, o których się pamięta. To historia z przesłaniem, która stawia czytelnikowi pytania:
Czy warto walczyć o swoją rodzinną ziemię, swoją przeszłość i swoje korzenie? Czy opłaca się stawać samotnie przeciwko całemu światu? Czy taka walka ma w ogóle jakiekolwiek szanse powodzenia?
„Sweetland” to opowieść na cześć przeszłości, w dużej części przygnębiająca i smutna, ale hipnotyzująca czytelnika swoim realizmem i szczerością. To historia o świecie, który odchodzi, ginie, przestaje istnieć, a wszystko to na skutek ludzkich decyzji. Polecam tę powieść wszystkim, którzy oczekują od literatury czegoś więcej.
Prawie równo rok temu (16 maja 2014 roku) pisałam na blogu notkę o poprzedniej książce autorstwa Michaela Crummeya - Pobojowisko. Historia tam przedstawiona i styl twórcy zrobiły na mnie tak duże wrażenie, że nie mogłam odmówić sobie powtórnego spotkania z prozą tegoż pisarza. Zatem czekałam z niecierpliwością na moment, gdy wydawnictwo Wiatr od morza wyda kolejny jego utwór. I wreszcie jestem po lekturze. Czy było warto czekać?
Historia przedstawia sytuację mieszkańców jednej z wiosek w Nowej Funlandii. Przez wiele pokoleń, gdy połowy ryb były obfite wyspiarzom żyło się dobrze. Jednak nadejście XXI wieku zmieniło wszystko i tubylcy stanęli twarzą w twarz z załamaniem się tej gałęzi gospodarki. Wtedy na ratunek przybył rząd oferując możliwość przesiedlenia i hojny pakiet rekompensacyjny. Ale pod jednym warunkiem. Wszyscy mieszkańcy muszą się zgodzić. Niestety stary Moses Sweetland nie chce nigdzie wyjeżdżać...
Postawa głównego bohatera jest godna podziwu. Samotny staje przeciwko wszystkim. Jest zadowolony ze swojego życia i nie chce go zmienić. Nie rozumie dlaczego powinien to zrobić. Zrzędliwy staruszek staje się coraz bardziej mniej lubiany przez sąsiadów. Wyspiarze upatrują w ofercie rządowej szansę na łatwiejsze życie. Jednak czy można zmierzyć wartość życia człowieka? Czy 100 000 $ to wystarczająca rekompensata? Zapytacie dlaczego Moses Sweetland nie chce opuścić wyspy? Motywuje go poczucie przynależności, wspomnienia związane z tym miejscem. Jednak w obliczu określonej, nawet brutalnej sytuacji mężczyzna powoli sprawia wrażenie jakby był skłonny podpisać zgodę na przenosiny. Tymczasem maleją zapasy żywności, a zjawiska atmosferyczne powodują wiele zniszczeń. Sweetland jednak nie poddaje się. Niestety kolejne, tragiczne zdarzenie skłania go do bardziej drastycznych działań.
Jeśli szukasz historii z szybką akcją, niestety musisz szukać dalej. Ta powieść zaczyna się nieco powoli jednak bardzo szybko wciąga. Nigdy nie wiedziałam w którym punkcie tej opowieści się znajduję. Podkreślam to dlatego, że jako czytelnik wielokrotnie przeskakiwałam z jednej dekady w przeszłości do drugiej i powracałam do teraźniejszości w ramach jednego rozdziału. Michael Crummey zręcznie łączy świat przeszłości, współczesności oraz wewnętrzny i zewnętrzny bohaterów. W starannie przedstawionych incydentach, aktach dobroci, dokonywaniu wyborów. Oddaje dziwactwa tamtejszego języka, specyfikę życia w małej, odizolowanej społeczności. Jego styl jest raz ostry a innym razem łagodny. Jak morze. Proza oddaje cechy terenu wyspy czy pogody. Główny bohater ma sarkastyczne poczucie humoru. Bardzo podobały mi się retrospekcje z życia Mosesa dorastającego na wyspie, jednak gdy zaczynał on odczuwać poczucie izolacji książka stawała się nieco przygnębiająca i odrobinę metafizyczna. Dzięki temu poznałam również wydarzenia, które go ukształtowały i zaczęłam rozumieć przyczyny jego szorstkości. Trzeba przyznać, że to właśnie Moses jest tu postacią najbardziej zapadającą w pamięć. Początkowo wydaje się być starym mrukiem ale stopniowo odkrywa się jego zdolność do wielkiej miłości i współczucia.
"Sweetland" to jakby medytacja nad życiem, stratą rodziny i domu. Historia opowiada o walce o prawo pozostania "na swoim", jednocześnie ukazując w retrospekcji historię wyspy. Poprzez ten utwór Michael Crummey przypomina jasne, czasem bolesne różnice pomiędzy odosobnieniem a samotnością. To opowieść o skomplikowanych losach ludzkich. O tym, jak zmieniające się czasy wpływają na tak wiele istnień ludzkich...
Jak wcześniejsze książki Michaela Crummeya, tak i tę należy odczytać głęboko, trójwymiarowo, bo posiada gigantyczne przesłanie, niestandardową puentę, motto bez moralizatorstwa. Jeśli „Dostatek” był tylko świetny, to „Sweetland” jest po prostu genialny!
Powieść jest jak list w butelce z wiadomością podrzuconą z dalekiego, obcego lądu.Na tamtym istnieją odwieczne, niezmienne prawa, których nie można tak o po prostu lekceważyć dla głupiego podpisu. Niby historia nieprawdopodobna, a życiowo prawdziwa i jednak możliwa. Znajdujemy w tym metaforycznym naczyniu czytelny zapis czyjegoś frapującego życia, ze sztormem emocji, który uspokaja nas raz po raz błękitną taflą, by znowu zalać bałwanami wzruszeń. I tak dryfujemy jak statek bez portu i świateł latarni zależni od tego jak główny sternik – Crummey zamierza zabłąkać nasze myśli oraz przeżycia razem z bohaterami w oceanie życia małej osady na Nowej Fundlandii. Wiemy już z „Dostatku”, że miejsce nie zrobi na nas żadnego wrażenia, dopóki nie poznamy jego mieszkańców.
O samej specyfice położenia geograficznego wyspy i co z tego może wynikać , wcześniej niż opisy, informuje nas okładka. Jak zwykle oszczędna w kolory i niepotrzebne detale. Dosadny wstęp został już wymalowany na okładce . Surowa szarzyzna, na której stoją domy pełnokrwistych bohaterów. I morze, które wcale nie jest niebieskie. I niebo, które jest w zmowie z wodą i pokazuje swoje humory. Czy na tym skalistym, bezlitosnym, mało wygodnym skrawku przestrzeni życiowej można znaleźć temat do drążenia go przez prawie 400 stron?
Można! Bo to nie tyle twarda, kamienista czy miękka ziemia ma znaczenie, ale hard ducha ludzi, którzy będą ją uprawiać. To nie wysokość i wściekłość fal będzie istotna, ale zamaszystość i siła wioseł. To oni właśnie niesamowicie plastyczni będą poddawać się lepieniu, pozwalać się wyginać, dopasowywać ostrej naturze, iż pomyślimy, że żadna okoliczność nie potrafi ich stamtąd wykurzyć, złamać czy doprowadzić do drastycznych zmian lub też upadku.
Jednak na mieścinę spadło widmo klęski z powodu zakazu połowu dorsza i w związku z tym państwo wprowadziło zachęcający finansowo program pomocowy dla mieszkańców. Chciano ich przenieść w dogodniejsze miejsce w zamian za zgodę wszystkich zamieszkałych w miasteczku. I tu będzie pies pogrzebany.Niewielu osadników tu jeszcze mieszkało. Na garstkę stale przebywających tam 47 ludzi, z dorosłych poniżej 50 tego roku życia był tylko Glad, z tego dziewiątka dzieci, a pozostali to starsi. Czyli pomyśleć można, że niewiele będzie się działo. Nic bardziej mylnego. Crummey w tej zapadłej dziurze umieścił bardzo dobrze ucharakteryzowane postaci i one nie pozwolą nam się nudzić.
Należy wspomnieć o kilku, bo to jacy byli, kształtowało postawy głównego tytułowego Sweetlanda. Ogólnie miasteczko rządziło się swoimi nieformalnymi prawami. Nikt poza obcymi nie pukał gdy przychodził w odwiedziny. Nikomu nie przychodziło do głowy by używać frontowych drzwi, bo wchodzono od zaplecza, od ogródka czy tyłu domu. Mieszkańcy przeważnie wszystko o sobie wiedzieli. W ważnych wydarzeniach uczestniczyli gromadnie (np. kiedy stawiano na nogi krowę Lovelessa w połogu ,w oborze zjawiły się oprócz dorosłych dzieci zamiast śpieszyć się na lekcje po przerwie). I jak to u Crummeya , cały gwiazdozbiór niesamowitych osobowości. To, co my czytelnicy uważać możemy za dziwactwo, dla nich było normalne. Co dla nich było zjawiskiem wysoko ponad normę , my pewnie określilibyśmy jako mieszczące się w kanonie. Stąd też oni znosili swoje ułomności i fizyczne i psychiczne jak gdyby to zawsze było normalne i musiało nadal trwać. Traktowali się jak równi sobie, dźwigali własne i czyjeś garby, nie wykluczali nikogo tylko dlatego, że był w jakiś sposób inny. Każdy miał swoje miejsce, był w osobliwy sposób doceniany i akceptowany.
Żadne dziwadło nas nie zaskoczy np. Loveless, który wypił w młodości naftę, przeżył i miał się dobrze; Queenie, która nie wychodziła z domu od 20 lat. Wcześniej to robiła, ale miała wychodek na zewnątrz. Od czasu zrobienia toalety ze spłuczką nie wychodziła z domu, bo nic ją nie nagliło. Namiętnie za to czytała kiczowate romanse. Duke Fewer np. zarządzał zakład fryzjerskim, ale nigdy nikogo nie ostrzygł. Ważną rolę odegrał jednak jego salon, bo na stoliku leżały czasopisma sprzed 30 lat i szachownica. Ludzie przychodzili sobie porozmawiać, przeglądnąć magazyny i rozegrać partyjkę. Jedną z zagadkowych postaci stworzonych przez autora to Jesse. „Jesse był patykowaty i blady jak coś co za długo maczało się w wodzie.” Miał niewiarygodnie dobrą pamięć. Łacińskie nazwy wielorybów, ich liczebność, rozmiary, pożywienie, drogi migracji, brzmienie i znaczenie śpiewów miał w jednym palcu. Oglądał „Titanica” i znał na pamięć dialogi ze scen. Autor nie bez przyczyny wybrał akurat ten film, gdyż w pobliżu miejsca książkowych wydarzeń znaleziono prawdziwy wrak zatopionego słynnego statku. Chłopak „miał twarz posiniaczoną snem”, był chory psychicznie, ale nie na tyle, żeby główny bohaterSweetland - jego wujek, nie łapał z nim kontaktu. Wprost przeciwnie. Łączyła ich niewyobrażalnie głęboka, niepojęta więź tak perfekcyjnie pięknie oraz wzruszająco scharakteryzowana przez pisarza.
Pozostał nam główny bohater. Sprawca nieporozumień i frustracji miejscowych. Przy zbliżającej się nieubłagalnie dacie ostatecznej decyzji jako jedyny nie chciał zgodzić się na rządowy program wysiedlenia z wyspy za spore dotacje finansowe. W związku z tym najpierw dostawał pogróżki, ale te z czasem przerodziły się w groźniejsze sytuacje. Moses Louis Sweetland – czarna owca to 69 letni emerytowany latarnik, wcześniej rybak, którego przodkowie zasiedlali wyspę jako pierwsi. On utożsamił się z ziemią przodków, nie wyobrażał sobie życia poza tym miejscem. Był święcie przekonany , że przede wszystkim Jesse (jego umiłowany siostrzeniec) nigdzie nie będzie tak kochany i akceptowany ze swoją chorobą jak tutaj. Splot sytuacji ciekawie opisanych za pomocą retrospekcji , a potem zgrabnych powrotów do teraźniejszości, sprawił, że ugiął się pod naporem wściekłych sąsiadów. Był to jednak początek wielkiej tragedii, która wyznaczyła odwrotną drogę dla jego dalszych, poplątanych losów.
Ludzie wyjeżdżali z beznadziejnej mieściny, podczas gdy on upozorował własną śmierć, by później samemu zmagać się z brakami bezlitosnej , nieprzyjaznej wyspy. I tutaj właściwie zaczął się popis kunsztu pisarskiego Michaela Crummeya. Pozostały na wyspie pozbawiony został wielu rzeczy, a nade wszystko obecności żywego człowieka. Nasz Robinson przeżywał stany emocjonalne w różnych skalach i odcieniach, zależnie od dnia, wspomnień, pogody, od czasu, który upłynął, od tego, co danego dnia go spotkało lub czego nie osiągnął. Cała gama nastrojów, refleksji, głębokich przemyśleń.„Całe to miejsce się pogrążało, a niemal wszyscy, dla których coś ono znaczyło, znajdowali się już pod ziemią”. Z czasem przyszła monstrualna tęsknota do drugiego człowieka. Nadsłuchiwał ludzi: „W okresach ciszy – szmer, który zdawał się niejasno ludzki. A potem okrzyk, pozbawiona znaczenia sylaba, niczym szczeknięcie psa.” W czasie odizolowanej wędrówki, gniecione samotnością jego życie próbowało przybierać pozory normalności. Odprawiał święta, doglądał cmentarza, przestawiał pionki na szachownicy w salonie Duke’a, z czasem stawiał sobie obraz dziadka na leżance, by miał z kim rozmawiać. I wtedy już możemy domyślać się , że Sweetland przeistaczał się: „Pomyślał, że ostatecznie życie jest cholernie mało warte. Fragmenty i okruchy pozorów, pozlepiane do kupy w coś przypominającego na wpół ludzki kształt, jak jakaś szmaciana kukła mająca straszyć wróble w ogrodzie. Cholernie mało warte.” Napisał Crummey wyczerpującą obserwację stadium samotności jakby lekarz, który prowadził dokumentację do karty pacjenta. Moses zostaje zdiagnozowany, a jego w pierwszym okresie wydawać by się mogło, banalna samotność, teraz doprowadziła go do wyniszczenia. „Żeby wyobrazili sobie, że ktoś porzucił ich na morzu bez zapowiedzi czy słowa wyjaśnienia. Że nie mają pojęcia, czy ktokolwiek ich znajdzie. Ani nawet czy ktoś ich w ogóle szuka. Osieroceni na bezkresnym oceanie”.
Postać tytułowego bohatera, jego charakter, postępowanie to jedna z wielu sztuczek pana Crummeya, którą perfekcyjnie zastosował, bym znowu mogła nazwać go Mistrzem. Od dłuższego czasu nie spotkałam aż tak wielkiego pisania o tak prostych uczuciach jak: bezwarunkowa miłość, przywiązanie bez żadnego ale, troska o drugiego, akceptacja dla ułomności. Kawał dobrej, koronkowej roboty co do warsztatu pisarskiego i absolutnie rozległe pokłady talentu. To musi się odbić szerokim echem wśród czytelników.
Wśród niektórych opinii czytelników pewnie będzie można się doszukać zarzutów, że autor zbyt często przeskakuje z teraźniejszości do przeszłości i na odwrót szczególnie w zapisie życia Sweetlanda. I ja zgłaszam to jako małą wadę w czasie czytania. Jednakże kiedy zamknęłam ostatnią stronicę, zdałam sobie sprawę, że nie mogło być inaczej. Dzięki temu, że zastosował taki środek, możemy być na bieżąco ze wspomnieniami bohatera, które miały odbicie szerokim echem w dalszych życiowych zmaganiach. Może to jednak utrudniać identyfikację pewnych ludzi czy wydarzeń, szczególnie kiedy odpłyniemy gdzieś na małą chwilkę. Dlatego warto czytać uważnie, skupić się, by poznać najdrobniejsze detale, bo one są logicznie powiązane.
Po przeczytaniu powieści nachodziły mnie różne refleksje. Dobra, poruszająca książka nie pozwala ci zasnąć i śnić bajkowych treści. Przyglądając się życiu Sweetlanda nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że może symbolicznie gdzieś go już wcześniej spotkałam. Może nie dosłownie o fizykę tutaj chodzi, ale o wymiar ponadczasowy jego pracy w charakterze latarnika. Całkiem prawdopodobne, że autor chciał poprzez to zajęcie, z którego uwolnił go potem automatyczny mechanizm, pokazać nam coś więcej. Że to nie sam zawód latarnika, lecz idea zapalania świateł dla zbłąkanych lub potrząsanych w czasie wichrów jednostek pływających na morzu, ma bardzo wielki wydźwięk i odzwierciedlenie w charakterze i działaniu Mosesa. Moses chciał chronić ludzi, to pewne, ale wysłano go na emeryturę. „Zdawało mu się, że na tym właśnie polega robota świata – sprawiać, że każda rzecz stanie się przestarzała.” Zastąpiły go niemyślące maszyny, bezmyślnie zapalające lampę według wskazań komputera. Sam używał laptopa, ale tylko po to by połączyć się z bankiem,pograć w pokera czy zrobić przyjemność i obejrzeć filmik wysłany przez autystycznego siostrzeńca. Nie ufał wirtualnym dłoniom, które miały sterować światem. Sam mówił: „Sieć jest jak ocean, że nie sposób stwierdzić, co żyje w najmroczniejszych jej otchłaniach."
Reszta recenzji na:
http://stefeklidia.wix.com/kulturalnie#!Recenzja-książki-pt-Sweetland/cu6k/5543e0130cf21fee135eadd1
"Bez winy” to odważna, czuła i przewrotna powieść psychologiczna najwyższej próby, rozgrywająca się w swoistym zawieszeniu poza światem: w...
Chłodne wybrzeża Nowej Fundlandii - tam, gdzie Márquez spotyka się z Faulknerem W tej niezwykle bogatej powieści ojczysta wyspa Michaela Crummeya, nowofundlandzkiego...
Przeczytane:2023-09-17,
Główny bohater to Robinson Crusoe z wyboru. A raczej - z urodzenia, na małej wyspie na Atlantyku. Gdy ta zaczęła się wyludniać zrobił wszystko, by zostać na niej z duchami przeszłości. Nie tęsknił za resztą świata, bo wiedział, że w świecie tęskniłby za swoją wyspą. Zresztą, "Świat jest przereklamowany", jak powiedział bohater innej nadmorskiej opowieści, "Hel". Niechęć do zmian, którą w jakimś stopniu nosimy w sobie wszyscy, tu pokazana jest w stanie czystym, posunięta wręcz do absurdu. Kawał mądrego obyczaju z życia małej społeczności w stylu Richarda Russo i walki o przetrwanie w dziczy à la Cormac McCarthy. W sumie niezła, słodko-gorzka proza, przeszkadzają tylko brudy językowe - i tu jestem w kropce - autora czy tłumacza? Trudno powiedzieć.