Wszystko płynie, ale grzech pozostaje na zawsze.
Detektyw Leon Brodzki odchodzi na zasłużoną emeryturę. Nie oznacza to jednak, że od tej pory czeka go spokojne, sielankowe życie. Przeciwnie – męczą go koszmarne sny, od których Brodzki pragnie za wszelką cenę się uwolnić. Wkrótce otrzymuje polecenie powrotu na służbę i od tej chwili jego codzienność zaczyna przypominać koszmar śniony na jawie.
Odcięty palec, czerwony płaszcz przeciwdeszczowy i noworodek ze wstrząsającym tatuażem znaleziony pod zwłokami młodej matki – to dopiero początek serii coraz bardziej przerażających wydarzeń. Aby dotrzeć do ich źródła, detektyw będzie musiał wrócić do sprawy sprzed lat i stanąć twarzą w twarz z popełnionymi przez siebie błędami…
Około południa w Toruńskim Centrum Zarządzania Kryzysowego przy ulicy Legionów odebrano nietypowe zgłoszenie. Telefonował starszy mężczyzna, który krzyczał do słuchawki roztrzęsiony.
– Spokojnie. Proszę powiedzieć, gdzie pan jest.
– Ze Sportowej dzwonię, mówiłem przecież! Między cmentarzem a targiem, garaże widzę.
– Który to cmentarz? Czy chodzi o cmentarz Świętego Jerzego?
– No, tu na Sportowej, tu z tyłu, przy garażach.
Niejaki Bogdan Kowal twierdził, że kiedy podszedł do automatu, w którym zawsze można kupić znicze, w podajniku znalazł ludzki palec.
Wydawnictwo: Novae Res
Data wydania: 2020-08-19
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
ISBN:
Liczba stron: 394
Klasyczny kryminał. Tak zgadzam się, że topografia Torunia nieźle opisana.
KIEDY BARBIE WCHODZIŁ DO CELI, CZUŁAM, JAKBYM MIAŁA DO CZYNIENIA Z ROZWŚCIECZONYM ZWIERZĘCIEM, A NIE CZŁOWIEKIEM. Klaus Barbie - Rzeźnik z Lyonu. Dowódca...
Podróż śladami Leopolda Tyrmanda i ludzi, których wyobraźnią zawładnął, to scenariusz hollywoodzkiego filmu. Warszawskie zaułki, kalifornijskie bezdroża...
Przeczytane:2018-01-10,
Jak jest z emeryturą każdy wie – wszyscy czekają, mało kto dożyje, a ci, którzy dożyją, doczekają zapewne śmierci głodowej. W dużym uproszczeniu – przynajmniej mam taką nadzieję. Przede mną ponad trzydzieści lat pracy, ale – jak to w Polsce – pewności nigdy nie ma. Może się zdarzyć, że popracuję jeszcze i czterdzieści. Albo ukradnę pierwszy milion i zostanę młodą emerytką w wieku trzydziestu kilku lat. Będą o mnie pisać w gazetach, zasiądę na niewygodnej, ale niezwykle designerskiej sofie w pewnym porannym programie (albo i dwóch) i będę opowiadać o tym, jak to jest mieszkać od czerwca do sierpnia na jachcie, jeździć Maybachem i oczywiście od czasu do czasu wspierać kraje trzeciego świata.
W takim momencie poznajemy Leona Brodzkiego, głównego bohatera „Powtórki” Marcela Woźniaka. Nie mam tu na myśli chwili, w której włączamy jedną z komercyjnych telewizji i widzimy go rozwalonego na kanapie i opowiadającego o ciężkim życiu młodego emeryta. Mam na myśli moment, w którym Brodzki zostaje emerytem, oddaje odznakę i wraz z kolegami z komendy hucznie kończy karierę najlepszego toruńskiego policjanta. Takiego z krwi i kości, z dziada pradziada. A przynajmniej „z ojca”. Ma 49 lat (ach, te wcześniejsze emerytury mundurowych…), jest zmęczony życiem jak przysłowiowy koń po westernie i postanawia swój wolny czas poświęcić na odbudowanie popapranych relacji ze swoją córką. Niespecjalnie mu to wychodzi. Nie tylko dlatego, że zabiera się do tego jak pies do jeża, ale również z powodu grasującego w Toruniu mordercy, który ewidentnie ma naszemu bohaterowi dużo do powiedzenia. Pod numerem 511-867-571 czeka na niego zagadka (jeśli jesteście ciekawi, jaka – śmiało, zadzwońcie). W ten sposób policjant zalicza wielki „come back” i już następnego dnia staje do walki z psychopatą. Łatwo nie będzie, bowiem nasz cudowny Brodzki ma swoje za uszami i niejeden syf z jego udziałem pod dywan zamieciono w imię koleżeństwa.
Dla mnie Brodzki ma twarz Bogusława Lindy. I ni cholery nikt tego nie zmieni. Czy to źle? W życiu! Zresztą, całej książce blisko do filmu. Niejednokrotnie przemykała mi przez głowę myśl, że byłoby z tego całkowicie niesztampowe kino akcji. Już widzę na dużym ekranie scenę znalezienia zwłok kobiety i… nie, nic nie powiem. Muszę przyznać, że mną wstrząsnęło. Zemdliło, rozwścieczyło i poraziło. Lubię, kiedy książki zaczynają się „z wysokiego C”. Szczególnie, jeśli poziom jest utrzymywany, a z tym autor „Powtórki” nie miał najmniejszych problemów. Nie zaliczył nudnych przestojów i stworzył ciekawych bohaterów, których postępowanie czasami jest z lekka „amerykańskie” (jak na przykład samodzielna akcja żółtka Żółtki) oraz takich, których można doszukać się na kartach polskiej historii (i nie mam tu na myśli Ojca Rydzyka, a historię Czabańskiego vel Szabańskiego).
I znów zabawiłam się w detektywa, i znów spróbowałam być mądrzejsza od pisarza, pokazać, że jego zamysł jest niczym przy moich umiejętnościach wychwytywania drobnych wskazówek, które prowadzą prosto do mordercy. I co? I… nie powiem, co mi się ciśnie na usta. Może tylko tyle, że lekka tortura jest fajna, ale żeby przeciągnąć czytelniczkę przez imadło!?
Skoro przez ponad czterysta stron byliśmy w Toruniu, to podsumuję to tak: nie spierniczyłeś tego Panie Woźniak.