Wydawnictwo: Edipresse Książki
Data wydania: 2017-04-11
Kategoria: Biografie, wspomnienia, listy
ISBN:
Liczba stron: 450
„To są chwile, kiedy wiem,
że jestem tu, gdzie miałam być.
A wskazówka smukłej palmy mierzy puls szczęśliwych dni.
Moja miłość ma już nowy adres: to Lizbona.
Moja miłość, wszystko czego pragnę, to Lizbona.”
Powyższy fragment tekstu pochodzi z jednej z piosenek z „lizbońskiej” płyty Anny Marii Jopek „Sobremesa”. Autorem tekstu jest mąż artystki, Marcin Kydryński, który w tym króciutkim fragmencie zawarł właściwie to wszystko, co można odnaleźć we wznowionej właśnie w poszerzonej wersji jego książce o Lizbonie. „Muzyko moich ulic” nie jest klasycznym przewodnikiem po mieście, nie można jej też traktować wyłącznie jako albumu krajoznawczego, choć pełna jest fantastycznych fotografii Autora. Po części jest oczywiście tym wszystkim po trochu, ale nie w sposób klasyczny, sztampowy. To raczej intymny zapis emocji związanych z Lizboną, jako mitycznego własnego miejsca na ziemi. Już w tytule znajdziemy jasny komunikat, że wchodząc do tego świata opisanego przez Kydryńskiego, będziemy podążać jego ulicami. I faktycznie tak się dzieje. Patrząc na fotografie i wsłuchując się w autorską frazę, którą doskonale znają ci wszyscy, którzy od lat słuchają audycji pana Marcina w legendarnej radiowej „Trójce”. I nie myślę tylko o kultowej już Siescie, ale także o tych dawnych nocnych jazzowych audycjach, w których dzielił się Kydryński swoją muzyczną wrażliwością. Muzyka jest więc w tytule i przewija się przez tę niespieszną opowieść, a właściwie jest nią przesiąknięta. Dobrze więc podczas lektury wsłuchać się we wspomnianą wcześniej płytę Anny Marii, na której prócz zjawiskowego głosu żony partnerki Kydryńskiego można usłyszeć mnóstwo gości, o których mowa na kartach książki. Jest więc między innymi "Książe Fado" Camané, charyzmatyczne głosy z Wysp Zielonego Przylądka: Sara Tavares i Tito Paris, legendarny pieśniarz portugalski Paulo de Carvalho, angolański multiinstrumentalista i wokalista Yami czy kultowy brazylijski kompozytor i wokalista Ivan Lins. Wiele z tych postaci odnajdziemy też na fotografiach, których znaczą kolekcję zawiera bieżące rozszerzone wydanie „Muzyki moich ulic.” We wstępie autor zdradza jak wszedł w posiadanie swojego egzemplarza kultowego aparatu marki Leica i tłumaczy na czym polega sztuka jego użytkowania.
„To trudny aparat, Stawia opór. Na wielu poziomach. Czysto fizycznym, gdy trzeba się n namęczyć z ustawianą ręcznie ostrością, by dwa obrazy w wizjerze nałożyły się na siebie. Intelektualnym, by mądrze wstawić ekspozycję i mniej więcej wyobrazić sobie, co będzie na zdjęciu.”
Być może zabrzmi to abstrakcyjnie w czasach, gdy każdy nosi aparat stale przy sobie z aparacie telefonicznym i stale rejestruje nim rzeczywistość. Zupełnie inaczej jednak, gdy otworzy się książkę i przyjrzy tym unikatowym fotografiom. Być może ktoś stwierdzi, że są brzydkie, bo faktycznie daleko im od folderowej estetyki czy artystowskiego przekombinowania, ale takie właśnie miały być. Osobiste, intymne, prawdziwe. Próbujące, jak uzupełniający je, a właściwie dopełniający, tekst dać wyraz uczuciom, które wzbudziła i wciąż wzbudza w Autorze Lizbona. Jego późna miłość, co sam niejednokrotnie wprost przyznaje.
Sięgające po tę pozycję dostanie czytelnik właśnie to – intymny zapis zachwytów i drobnych przyjemności, jakich doświadczał Kydryński podczas wypadów do tytułowego miasta, tętniącego muzyką, tonącego w jasnym świetle i emanującego klasycznym pięknem.
Intymny ten zapis wrażeń spełnić powinien oczekiwania czytelnika, który „w krótki zimowy dzień w odległym kraju tęskni za smugą światła, za miastem muzyki i słońca, morza i rozgrzanego białego kamienia, za smakiem świeżych oliwek i wonnego wina.”
181 krótkich form z pogranicza felietonu. O muzyce, literaturze, filmie, podróży, fotografii. O życiu. Zabawne i serio. Z nutą nostalgii a zarazem ciekawości...
"...Pewnego dnia wsiedliśmy z przyjacielem do samolotu lecącego na południe. Wylądowaliśmy w Kairze. Niespełna pół roku później, na żółtych piaskach Przylądka...
Przeczytane:2018-09-09,
Intymny przewodnik po Lizbonie
Wszystko zaczęło się od aparatu i to nie byle jakiego, bo kapryśnego i opornego we współpracy. Cierpienie okazało się opłacalne, a dzięki niemu powstała seria pięknych i klimatycznych fotografii ze stolicy fado i choć zwykle nie daję porwać się książkom podróżniczym, intuicja podpowiadała mi, że "Muzyka moich ulic. Lizbona" Marcina Kydryńskiego nie jest zwykłym przewodnikiem, a czymś znacznie bardziej osobistym.
Sama lektura przypomina spotkanie ze starym znajomym, który zabiera nas na przechadzkę po stolicy Portugalii. Nie jest to typowy spacer turysty – od punktu A do punktu B, a po drodze dwa muzea – nic z tych rzeczy! W tym przypadku przejdziemy się ścieżkami miejscowych, przysiądziemy, by posłuchać muzyki w miejscach niedostępnych dla turystów, zatracimy się w Lizbonie, w jej smakach, aromatach, dźwiękach i klimacie.
"Muzyka moich ulic. Lizbona" nie jest książką, którą poleciłabym przeczytać w jeden czy dwa wieczory. Sama czytałam ją kilka dobrych tygodni i bynajmniej nie dlatego, że mi się nie podobała – wręcz przeciwnie. W trakcie lektury padają nazwy miejsc, potraw, a przede wszystkim muzyków, więc by uczynić lekturę jeszcze pełniejszą i niczego z niej nie uronić, wyszukiwałam opisywane zakątki i wsłuchiwałam się w polecane utwory (całe mnóstwo utworów). Nie musiałam ruszać się z kanapy, by choć przez chwilę pobłąkać się po lizbońskich zakamarkach.
Książka Marcina Kydryńskiego jest z pewnością nietypowa. Nie jest to ani przewodnik, ani historia miasta. Więc co? Raczej ciepła, intymna relacja z miejsca, do którego autor zapałał szczególnym uczuciem, które pokochał pomimo jego niedoskonałości i z każdą kolejną stroną wyjaśnia nam przyczyny swojej fascynacji. To książka o muzyce, kuchni, zabytkach, pięknych kobietach i wszystkim tym, czym tętni serce Lizbony. Jedyne czego żal to tego, że opisanej Lizbony już nie ma. Poddała się ona duchowi czasu, remontom i przebudowaniom. Wracając do tematu – czy polecam tę pozycję? Oczywiście! Książka okazała się ucztą na wielu płaszczyznach i choć było to moje pierwsze spotkanie z Marcinem Kydryńskim w roli pisarza, to z pewnością nie ostatnie.