Na ból towarzyszący lekturze Zielonego sari nie byłam przygotowana. Był to fizyczny ucisk, przemieszany z uczuciami złości, irytacji, niedowierzania, a ostatecznie pojawiły się też łzy.
Powieść ta długo dojrzewała w myślach Anandy Devi, maurytyjskiej pisarki. Nim jako narratora wskazała obecnego bohatera, historię przemocy mieliśmy poznawać oczami jego córki lub wnuczki. Autorka słusznie jednak zauważyła, że nie dałoby to tak okrutnego wydźwięku, jaki ta powieść ma obecnie. Narratorem jest stary mężczyzna, który umiera na raka. Leży na łóżku, a opiekują się nim córka Kitty i wnuczka Malika. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że w ostatnich chwilach może liczyć na wsparcie tylko tych kobiet, których nienawidzi i którymi pogardza.
Zielone sari jest monologiem schorowanego starca, który na granicy jawy i snu krytycznie ocenia otaczającą go rzeczywistość, a zwłaszcza ludzi, a także powraca myślami do wydarzeń z przeszłości. Wspomina żonę, która, wychodząc za niego, popełniła mezalians, gdyż wywodziła się z wyższych klas społecznych. Rodzina zgodziła się na małżeństwo z doktorem, jakby medyczne wykształcenie miało być równoznaczne z wysokim statusem społecznym. Lekarz jednak nie postrzegał tego związku jako szansy na podwyższenie swojego statusu. Im bardziej żona podkreślała swoje pochodzenie, a czyniła to poprzez noszenie butów i kolorowego sari, tym większy budziła wstręt w mężu. W końcu ten zmusił ją, by chodziła boso, raniąc sobie w ten sposób stopy, nabywając przy tym pęcherzy i zgrubień. Zielone sari pociął na kawałki i kazał jej chodzić w zwykłych, płóciennych materiałach. Czy był to przejaw jego kompleksów? Czy raczej przyjemność czerpana z gnębienia innych? Wydaje się, że tu jedno wynikało z drugiego, a częściowo było to podejście uwarunkowane kulturowo. Wszak Maurytyjczycy gardzą kobietami pewnymi siebie, zdolnymi do osiągania satysfakcji seksualnej lub, co gorsza, przejmowania inicjatywy, cieszącymi się z życia miast przyjmowania uległej i pełnej bojaźni postawy. Z nie mniejszą pogardą odnosił się do córki, a później wnuczki, które miał za istoty głupie i naiwne. Choć marzył o synu, nie oznacza to, że mężczyzn traktował lepiej – wystarczy spojrzeć na ponure historie z okrutnymi praktykami medycznymi wobec jego pacjentów. Wydaje się, że prócz swojej pracowitej matki, której zawdzięcza możliwość studiowania, szanował tylko pokorne zwierzęta.
Jak zaznaczyłam na początku, bardzo istotne dla odbioru tej powieści jest to, kim jest narrator. Gdyby tę opowieść miała snuć którakolwiek z jej bohaterek, otrzymalibyśmy kolejną historię o biednych kobietach – ofiarach patriarchatu. Wchodząc w myśli oprawcy, którego sadyzm jest mimo wszystko bardziej psychologiczny niż fizyczny, poznajemy czynniki, jakie nim kierują. I nie jest to wiedza, która pozwoli choćby w najmniejszy sposób zrozumieć czy uzasadnić działania i emocje bohatera. Jest to kreacja sadysty, którego nie interesuje ta widzialna, fizyczna przemoc – a przynajmniej nie tylko – lecz utrzymywanie innych ludzi w psychicznym dołku, w przekonaniu o własnej bezwartościowości, nieudaczności, a to wystarczy, by wiedzieć, dlaczego nie jest i nie będzie się kochanym.
Prozę Devi, a – jak wiemy z posłowia – każda jej powieść obarczona jest takim ciężarem emocjonalnej przemocy, należy cenić za umiejętność pisania o takich trudnych doświadczeniach i ludziach. Lektura jej książek naznaczona jest namacalną przemocą i staje się wyzwaniem dla czytelnika. Nie ma tu mowy o wielkich tragediach, cała przemoc osnuta jest na słownych zaczepkach i obrazach, mikrozniszczeniach… Wyobraźcie sobie, jakby przez całą lekturę Zielonego sari ktoś na Was pluł – taki dyskomfort jej towarzyszy.
Radykalnie szczera, a jednocześnie uwodząca poetyckością historia czworga nastoletnich Maurytyjczyków z blokowiska w stolicy kraju, szukających...