Po świetnym debiucie Domem z witrażem, wydanym przez Znak Literanova, Żanna Słoniowska powróciła z Wyspą. Już od pierwszych stron skojarzenie z Czarodziejską górą Tomasza Manna ustawia nam optykę odbioru dzieła. Zamknięty świat, mnóstwo oryginałów, którzy wypełniają tę wąską przestrzeń, to życie w szczelinie czasu lub poza nim, paralelnie do tego, który płynie gdzieś tam, w Polsce, Hiszpanii, Grecji i Bułgarii, skąd pochodzą pozostali mieszkańcy Domu Literatury na wyspie. Wyspa wyostrza ich rysy – zarówno te, które określają ich wygląd, jak i te, które naznaczają osobowość. Nikt tu nie jest zwyczajny, nikt nie jest banalny, każdy gest zostaje zwielokrotniony przez mgłę i kolor morza, powietrze filtrujące odczucia odbiorców.
Wyspa zachęca do tworzenia, oddziela bohaterów od ich banalnej codzienności, która atakuje i niszczy z każdym wyjazdem. Odwraca to proporcje: neurotyczna, pełna dramatyzmu niespełniona miłość na wyspie staje się wyzwaniem, natomiast codzienność, naznaczona relacjami rodzinnymi i towarzyskimi poza wyspą, przynosi jedynie rozczarowania. Wyspa jest jest jak puchar z zatrutym narkotykiem winem. Kto raz spróbuje, nie zdoła już nigdy wrócić do normalności.
Fabułą snuje się i zapętla, nużąc i drażniąc czytelnika. Nie przynosi rozwiązań, powoli gubiąc swoje atuty w postaci magicznego świata odległej mitycznej Arkadii. Obietnice nie spełniają się, bohater zaczyna więdnąć z tęsknoty i rozczarowania, podskórnie czujemy, że to wszystko, co nam obiecano, do niczego nie zmierza. Z rosnącym zniecierpliwieniem czekamy, aż i sam Dawid w końcu to zrozumie. Ale on, niczym ćma, pędzi w kierunku światła, które wcale światłem nie jest. Czym jest? Nie wiemy.
Zastanówmy się więc może, kim jest Dawid? Czterdziestolatkiem, neurotykiem, człowiekiem, który zakleszczył się w swoim świecie i nie chce, i nie potrafi się z niego uwolnić. Żyje wizjami, chwilami z uporem dziecka, świadom własnych słabości i kryzysu, z którego nigdy już nie wybrnie, bo nie chce wybrnąć. Jego małżeństwo rozpada się szybciej niż Dawid potrafi to zauważyć. Nic zresztą dziwnego, skoro jest związkiem dwojga neurotyków, nieustępliwie walczących ze sobą na każdym froncie, subtelnie pogubionych w życiu, bez najmniejszej choćby wizji uratowania czegokolwiek.
To świat egoistów – tu nikt niczego nie chroni. Wyznaczając granice swojego świata, Dawid i jego żona, Agnieszka, brutalnie eliminują z niego wszystko, co nie przystaje do wizji czule pielęgnowanego wyobrażenia o szczęściu. Niestety, nie zmierza to do żadnego celu. Oczekiwana spektakularna katastrofa nie następuje.
Powieść nie spełnia pokładanych w niej nadziei. Stworzona przez Słoniowską historia rozmywa się i traci jednoznaczność przekazu. Pozostaje wrażenie rozczłonkowanego świata, budowanego przez ludzi skupionych wyłącznie na celebrowaniu własnych neuroz kosztem rodziny, przyjaciół, dzieci. Nawet miłość nie jest tu czynnikiem zbawczym, wydaje się grą, w której jedno wabi drugie wyłącznie po to, aby za chwilę zatrzasnąć mu przed nosem drzwi. Nie ma wzlotów i upadków, jest równia pochyła. Całość przypomina baczną obserwację muchy, która utknęła w smole i powoli zatapia się w niej na zawsze.
Mdłe relacje bohaterów kontrastują z kolorami wyspy. Złote wino, niebieskie morze, kwiaty i zieleń obiecują coś, co będzie korespondowało z tym bogactwem. Tak się nie dzieje. Bohaterowie snują się, uwikłani w coraz dziwniejsze relacje o podłożu erotycznym lub seksualnym. Pozostaje dręczące poczucie, że dostajemy coś w zamian za wszystko, czego nie udało się narratorowi nazwać. Coś dotkniętego pobieżnie i bez przekonania. Dysputy o literaturze, a szczególnie fragment o biografiach i reportażach, wpuszczają nieco energii do krwiobiegu tej historii, ale całość pozostaje niepokojąco blada.
Niezmiernie żałuję, ale to zbyt mało, aby jednoznacznie zachwycić się Wyspą. Niedosyt wywołuje konsternację i zbyt wiele pytań o to, czego zabrakło. Tym razem nie polecam.