Rzecz dzieje się na Cyprze od połowy lat pięćdziesiątych XX stulecia aż po rok 2007. Cypr pozostaje pod panowaniem Brytyjczyków, gdy zaczyna się ta historia, a na świat przychodzi Młody Wilczek, Mikros Lykos, czwarty, najmłodszy syn Georgiosa i Despiny. Loukis od dziecka wykazuje dziwne cechy. Przyjaźni się z psem i to jego naśladuje, chodząc do trzeciego roku życia na czworakach. Budzi to oczywisty niepokój matki. Do tego chłopiec urodził się z czarnym meszkiem na skórze i z dwoma ząbkami, co faktycznie czyni go podobnym do wilczka. Zapachniało realizmem magicznym, prawda?
Niestety, tylko zapachniało - do tego słabo, bo zapach zaraz się ulatnia, ustępując miejsca realizmowi, a raczej drobiazgowym opisom codziennego życia pod okupacją i próbą oddania rzeczywistości społeczno-politycznej tego maleńkiego kraju. Oczywistym i przewidywalnym się staje, że w walce o niepodległość Loukis powinien odegrać ważną rolę. Tak też się staje. Dorastając, postanawia udowodnić córce sąsiadów, z którą przyjaźni się od dnia narodzin, że jest już mężczyzną, a nie tylko chłopcem. Przystępuje zatem do ruchu oporu. Nie jest świadomy tego, że dziewczyna nosi już jego dziecko. By nie okryć się hańbą, wychodzi za mąż za tak zwanego "pierwszego lepszego". I zaczyna się ich dramat. Loukis wraca i nie jest zadowolony…
W tle trwa dramatyczna walka o wyzwolenie. Niestety, okazuje się mało przekonująca. Trudno uwierzyć, by mieszkańcy maleńkiej wioski mogli mieć jakikolwiek wpływ na decyzje zapadające w dużych europejskich stolicach. Chłopi bawią się więc w partyzantkę, podkładają bomby, wszczynają bójki, bywają aresztowani. Ale potem są wypuszczani. Owszem, giną ludzie - w końcu trwa wojna. Ale czytelnikowi trudno się w nią zaangażować emocjonalnie. Wojna składa się tu bowiem z oczywistych stereotypów i kalek.
Zagadkowy jest też tytuł: Wojna Afrodyty sugeruje nawiązania do mitologii greckiej, o której bohaterowie wspominają przy różnych okazjach. Niestety, wygląda to jak próba przybliżenia mitów komuś, kto nigdy się z nimi nie zetknął. Można odnieść wrażenie, że Autorce chodziło o wyedukowanie amerykańskiego czytelnika, który w życiu o greckich bogach i bohaterach nie słyszał. To trochę naiwna próba przybliżenia obcej, odległej kultury w postaci fabularnej. Co ciekawe, imię Afrodyta nadano rodzinnej oślicy, która była tak subtelna, że nie wychodziła, gdy na dworze było błoto. Gospodarz domu uszył jej więc buty. Miałam nadzieję, że owa oślica, tak charakterystyczna przecież, odegra w powieści jakąś „magiczną” rolę. Nic z tych rzeczy - podobnie jak przypadkowa jest rola kozy o wdzięcznym imieniu Atena.
Bohaterowie mimo tego ciągną swoje rozterki, starzeją się, dzieci rosną, a w końcu umierają naturalną koleją rzeczy. I nic. Wielka miłość i namiętność, długie lata oczekiwania, próba nadania całej opowieści rozmachu… Ale czuć w tym fałsz. Autorka przyjechała na kilkanaście miesięcy na Cypr, by napisać o nim powieść. Wcześniej robiła to samo w Afganistanie, gdzie powstała książka Urodzony w cieniu talibów. W następnej kolejności może zamieszka w Mozambiku albo w Kambodży? Co za różnica - wszędzie są jakieś rodziny uwikłane w losy kraju.