"Rozwodnione Polaczki”
Profesor Ryszard Kaczmarek (znakomity śląski historyk, m. in. współautor Leksykonu organizacji niemieckich w województwie śląskim (1922-1939)) w posłowiu do wspomnień frontowych Joachima Cerafickiego napisał, że po dziś dzień wcieleni na siłę do Wehrmachtu Polacy ze Śląska, Mazur czy Wielkopolski nie doczekali się choćby jednego, skromnego pomnika, który by przypominał nam o ich tragicznych losach.
W latach 1942-1945 służyło w niemieckiej armii prawdopodobnie blisko 450 tysięcy Polaków, wcielonych na mocy akcji zniemczania (słynne volkslisty). Zdawałoby się więc, że jest historia znana nam i bliska (rzekłbym nawet: „oswojona”), chociażby właśnie z przyczyn skali tego problemu. Tymczasem okazuje się, że nawet w XXI wieku, w naszym „tu i teraz” – wspomnienia tzw. folksdojczów budzą silnie negatywne emocje.
Bycie folksdojczem stało się plamą na honorze, którą Polacy, nawet ci nam współcześni, nie zawsze chcą wybaczyć i wymazać z pamięci – swojej, a co ważniejsze – tych ofiar nazizmu.
Bo – jak pisze autor Wasserpolacken – polscy żołnierze Wehrmachtu byli właśnie przede wszystkim ofiarami. Nie służyli z własnej i nieprzymuszonej woli w armii niemieckiej. Nie nosili z dumą mundurów z „gapą” i „hakenkreuzem”. Ginęli zaś na najtrudniejszych odcinkach frontu wschodniego za niechcianą, nie swoją ojczyznę, z przekonaniem, że po śmierci nie zasłużą nawet na skromny nagrobek z prostym, wojskowym krzyżem. Bo przecież wyrzekli się ich wszyscy: i pokonani Niemcy, i Polacy pod NKWD-owskim pejczem i partyjną kuratelą, i – co najbardziej przykre – dzisiejsi rodacy. Może więc te wspomnienia odpolitycznią nieco obraz Polaków w niemieckich mundurach?
Ceraficki bowiem pisze „jak było” – po prostu, bez ubarwiania, bez patosu, ale i bez żalu, skargi na swój los i czas, w którym przyszło mu żyć i walczyć. Był jednym z wielu, nie przeprasza nikogo i za nic, nie tłumaczy, jest jednak głosem tysięcy. Głosem ważnym, i odważnym. Wypada zatem podziękować Ośrodkowi KARTA za tę cenną dla nas publikację na polskim rynku wydawniczym.
Dla mnie wspomnienia Joachima Cerafickiego są szczególnie bliskie i „moje”. Moja rodzina pochodzi z Bydgoszczy – miasta, które nieraz pojawia się na kartach wspomnień późniejszego „niemieckiego” podoficera. Znając niełatwe dzieje własnego miasta, a także pobliskich: Grudziądza, Torunia czy Chełmna, niejako „od zawsze” ocierałem się o ten problem, a przynajmniej byłem świadomy jego istnienia. Geografia Wasserpolacken jest mi bliska jak historia Brombergu (niemieckiej Bydgoszczy). Teraz zaś mieszkam w Bytomiu (Beuten) – na Górnym Śląsku, można by rzec: na polsko-niemieckim pograniczu. Być może więc Ceraficki pisze o znajomych mojej rodziny?
„Rozwodnieni Polacy” – tak nazywali ich Niemcy. Dla ubecji byli kolaborantami i piątą kolumną. A my? Nazwijmy ich po prostu Polakami. Naszymi rodakami…