Inhalacja. Wdech-wydech. Gorycz na języku. Chwilowe dławienie w piersi. Dymna słodycz nie tylko wypełnia pomieszczenie, rozmywając jego kontury, przenosząc do innego wymiaru, ale okala receptory, obmywa nerwy, pobudza świadomość. Wszystko, nawet najbanalniejsza ze spraw, nabiera znaczenia; głębia, ukryte przesłania, możliwości i czas tańczą splątane, czyniąc podjęte decyzje odległymi, a te podejmowane przemieniając w majaczenia paranoika.
Odlot, faza, podróż do Nibylandii, są konieczne w niektórych zawodach. Zliczyć można do nich fach prywatnego detektywa, który powinien mieć umysł nie tyle wyczulony, co otwarty na prawdopodobieństwa. Larry „Doc” Sportello, główny bohater powieści Thomasa Pynchona, idealnie wpasowuje się w ten kanon, mieszając w sobie cechy postaci z klasycznych kryminałów noir, dodając do ekstraktu szczyptę hippisowskiego wyzwolenia oraz świadomość nadchodzącej zmiany, po której u steru znajdzie się rządowa wszechkontrola, a z nią najnowsze narzędzia inwigilacji. Czerń, odcienie szarości – właśnie one zastąpią zazieleniony róż wyzwolenia.
Doc, przyjmując zlecenie od Shasty (swojej byłej dziewczyny), nie podejrzewa, że posiada tę wiedzę, lecz wydobywa ją z siebie z biegiem stron, motając się między wątkami pogmatwanej sprawy. Pynchon w typowy dla siebie sposób wrzuca bohatera w wir wydarzeń tak paranoicznych, na pierwszy rzut oka irracjonalnych, że lektura kolejnych rozdziałów przypomina zażywanie coraz większej ilości narkotyków, których listę otwiera tetrahydrokannabinol, a zamyka fencyklidyna z diacetylomorfiną. To nie tylko epicki zjazd – to Ulisses fit na haju, pełen odniesień do popkultury, zaludniony przez ludzi o zamglonym wzroku, bądź z mrocznymi interesami do realizacji, gdzie niewinni skrywają tajemnice dużego kalibru lub przy pomocy Doca chcą załatwić mętne nawet dla nich samych sprawy. Pynchonoja w pełnej krasie.
Konotacje z Joycem są jak najbardziej zasadne. Pynchon przez całą pisarską karierę tworzy dzieła napiętnowane Ulissesem. Edypa Maas z 49 idzie pod młotek, William Slothrop z Tęczy grawitacji, Mason i Dixon z powieści o takim właśnie tytule – wszyscy oni żeglują po wzburzonym morzu życia. Istnieje jednak kilka wzniosłych różnic między Pynchonem a Joycem, a najważniejsza z nich to ta, że kres podróży bohaterów stworzonych przez Amerykanina nie zawsze więżę się z odnalezieniem siebie. Bywa wręcz przeciwnie – znamienita część postaci wraz z końcem opowieści wygląda na jeszcze bardziej zagubioną, zdezorientowaną. Wszystkiemu winna paranoja, którą cywilizacja wchłonęła w dawkach krytycznych w latach trzydziestych i czterdziestych minionego wieku. Pynchon wie o tym doskonale, co dobitnie uświadamiają jego książki – Wada ukryta również.
Oczywiście, historia zaczyna się od zlecenia, musi być więc zagadka i jej rozwiązanie. Trup także ścielę się gęsto, a ilość czarnych charakterów na centymetr kwadratowy powierzchni kartki robi wrażenie. Wielbiciele gatunku powinni być zadowoleni, muszą mieć jednak na uwadze, że dosyć sztywne ramy kryminału Pynchon traktuje z przymrużeniem oka: na kolejne tropy Doc trafia niejako przypadkiem bądź w trakcie wizji po zażyciu LSD. Całość to sprytna gra z czytelnikiem, odpowiednio dawkowane mrugnięcia okiem, smaczki historyczno-technologiczne. Nad wszystkim unosi się solidna dawka ironii, groteski i komizmu, tak charakterystyczna dla autora Tęczy grawitacji, dla którego najwyraźniej parodia z komedią to najdoskonalsze ze sztuk.
Są więc w Wadzie ukrytej liczne momenty, w trakcie których z trudem powstrzymuje się głośny śmiech. Szczególnie, gdy do akcji wkracza Denis lub Sauncho – ich dialogi stanowią esencję absurdu, tak cudowną, że z przyjemnością wraca się do nich raz za razem. Nie dziwi więc, że wielu recenzentów określiło Wadę ukrytą mianem najśmieszniejszej powieści Pynchona. Jednakże głupotą byłoby odbierać ją wyłącznie na takim poziomie, bowiem (po dłuższym obcowaniu z treścią) namacalne staje się wrażenie, że to śmiech szyderczy, czasami z zapowiedzią gorzkich łez, które warto wylać za osoby zniszczone przez narkotyki lub za zamordowanych przez ćpunów ludzi.
Ten ciąg myślowy prowadzi do pointy powieści, co prawda ukrytej między wierszami i natłokiem wątków, ale przez to satysfakcjonującej. Warto w trakcie lektury ostatnich stron Wady ukrytej włączyć któryś z utworów The Doors (może End of the night lub nieśmiertelny Riders on the Storm), wówczas wrażenie jest dojmujące, a ciarki wędrujące po plecach – silniejsze. Autor, nawet bardziej przystępny w formie, nie traci zdolności do wnikliwych analiz, porażających zmysły obserwacji. Dlatego też Wada ukryta powinna bez zbędnych słów i dylematów trafić do biblioteczki każdego szanującego się czytelnika. To jeden z najważniejszych w tym roku przekładów, oferujący więcej niźli tylko dobrą kryminalną intrygę i fascynujących bohaterów. Dzięki wspaniałej stylistycznie prozie Pynchona można prześledzić narkotyczne losy Doca Sportello i jego wykręconych przyjaciół, a wraz z nimi być świadkiem rozmontowywania ruchu hippisowskiego, rozkwitu paranoi spotęgowanej przez Charlesa Mansona, a podsycanej przez służby bezpieczeństwa i polityków. To niebezpieczna podróż, w trakcie której w oddali majaczy wada dziedziczna społeczeństwa, zazwyczaj skryta w gęstym dymie lub mgle, którą wdychamy-wydychamy.
Kiedy Edypa Maas dowiaduje się pewnego dnia, że odziedziczyła spadek po swoim byłym partnerze, nieprzyzwoicie bogatym Piersie Inveraritym, nie ma pojęcia...
Czwarta powieść czołowego postmodernisty wśród amerykańskich pisarzy, Wydana w 1990 roku, dwadzieścia lat po legendarnej TĘCZY GRAWITACJI. Akcja książki...