Kiedy mamy przed sobą tak wielkie i znane dzieło, jak W poszukiwaniu straconego czasu, od razu budzą się w nas mocno utrwalone w świadomości powszechnej skojarzenia. Tak, to ta książka, w której praktycznie brak fabuły, a całość świata przedstawionego zasadza się na wspomnieniu wywołanym przez smak magdalenki: I z chwilą gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą mi dawała ciotka (mimo że jeszcze nie wiedziałem i aż znacznie później miałem odkryć, czemu to wspomnienie czyniło mnie tak szczęśliwym), natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wychodzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu… I tak dalej, i tak dalej – pączkują wspomnienia autora. Ale tak naprawdę magdalenka jest tylko pretekstem, jednym z wielu w powieści elementów, które przywołują wspomnienia niczym rozsiane w umyśle ślady. Bo tak naprawdę może to być także ściana, wzór na tapecie, faktura poduszki, odległość do sufitu, które – obserwowane podczas bezsennych nocy – pozwalają cofnąć się w przeszłość, by odkrywać kolejne pokłady wspomnień, niejako zdzierając następujące po sobie warstwy. Jedno wspomnienie pociąga następne i tak zagłębiamy się coraz bardziej w niespokojny umysł autora-bohatera.
Marcel Proust był ponoć jednym z cudownych dzieci swojej epoki, ozdobą paryskich salonów. Jednak chroniczna astma nie pozwalała mu w pełni korzystać z życia, unikał słońca, do dolegliwości dochodziła jeszcze bezsenność. Wszystko to nie pozostało bez wpływu na jego wrażliwość i skłonność do introwertycznych wypraw. Skoro nie mógł podróżować po zewnętrznym świecie, zamykał się w sobie. Podobno pod koniec życia, gdy pisał już swoje wiekopomnie dzieło, praktycznie nie wychodził z mieszkania. Można sobie wyobrazić zarośniętego, ubranego w kożuchy pisarza, który spędza gorączkowe dnie i noce na pisaniu, poprawianiu, dopisywaniu. Podczas tworzenia musiał popadać w rodzaj transu, który nie pozwalał mu przestać pisać. Świadczą o tym choćby długie, niezwykle skomplikowane zdania, których nie sposób przeczytać na głos, nie robiąc koniecznych na wzięcie oddechu pauz.
Proust pisał w sposób nie przystający do jego epoki. Zajął się wyłącznie analizą własnych stanów ducha, wspomnień i myśli. W jego powieści nie ma fabuły w tradycyjnym sensie, nie ma łańcucha zdarzeń, układającego się niczym kostki domina, a jednak jest to spójna całość, w której poszczególne elementy wynikają z siebie nawzajem. Autor postawił sobie trudny cel – zapisać wspomnienia. Wychodził bowiem z założenia, że cała nasza przeszłość gdzieś istnieje i może w każdej chwili do nas wrócić. Tak jest z naszą przeszłością. Starać się ją wywołać – to stracony czas, wszystkie wysiłki naszej inteligencji są daremne. Ukryta jest poza jej dziedziną i poza jej zasięgiem, w jakimś materialnym przedmiocie (we wrażeniu, jakie by nam dał ten materialny przedmiot), którego się nie domyślamy. Przedmiotem przywołującym przeszłość może być cokolwiek. Proust postawił sobie za cel chwycić te wszystkie ulotne wrażenia, które są łącznikiem ze wspomnieniami, ukrytymi gdzieś w zakamarkach umysłu, ale wciąż żyjącymi własnym życiem.
Symbolem owych poszukiwań jest pan Swann, przyjaciel rodziny Proustów, który odwiedzał ich w ich letnim domku w Combray. Marcel był wówczas małym chłopcem, spragnionym miłości matki. Wizyty pana Swanna za każdym razem zaburzały harmonię w jego domu. matka przestawała interesować się synem tak, jak by sobie tego życzył. Dom wypełniał pan Swann. Jednak nikt nie wiedział, kim tak naprawdę ów człowiek był. Pozór fizyczny widzianej osoby wypełniamy wszystkimi pojęciami, które mamy o niej: a w ogólnym kształcie, jaki sobie tworzymy, pojęcia te mają z pewnością największy udział. Wizerunek drugiego człowieka budujemy wyłącznie na podstawie własnych wyobrażeń o nim, a – co za tym idzie – będzie to wizja z natury rzeczy fałszywa. Proust chciał poznać prawdę o Swannie, miało to być kluczem do rozwiązania zagadki jego własnego losu.
Trzeba przyznać, że sto lat temu, kiedy dzieło powstało, musiało wywołać ambiwalentne reakcje czytelników. Z jednej strony Proust mógł umrzeć w zapomnieniu, na co początkowo się zapowiadało, ale mógł też wydać arcydzieło, które uczyniłoby go sławnym. Po stu latach, kiedy już „przerobiliśmy", zdaje się, wszelkie eksperymenty literackie, oparte na psychoanalizie, strumieniu świadomości, rezygnacji z fabuły, a nawet autora, osiągnięcia francuskiego pisarza nie robią już tak wielkiego wrażenia. Trzeba jednak przyznać, że jego twórczość była niezwykła i wyprzedzała swój czas. Choć z pozoru wydaje się chaotyczna, to – jak podkreśla zafascynowany Proustem, tłumacz jego dzieł, Tadeusz Boy-Żeleński – ciągłość opowiadania jest ścisła, a plan skomponowany z zadziwiającą precyzją, motywy prowadzone są z całą sztuką kontrapunktu. Jeżeli nas zastanowi jakiś szczegół w jednym z pierwszych tomów, możemy być pewni, że znajdziemy jego odpowiednik logiczny w którymś z następnych. Nic nie jest powiedziane ani pokazane na próżno…
Dla współczesnego czytelnika lektura W poszukiwaniu straconego czasu jest swoistą podróżą w czasie, odkrywaniem epoki, która przeminęła, jej bohaterów, ich myśli i uczuć. Jest, de facto, poszukiwaniem czasu, który odszedł, a wgłębianie się w kolejne warstwy wspomnień bohatera sprawia, że poniekąd stajemy się z nim tożsami. I to jest najbardziej niezwykłe w tej książce.
Narrator wielkiego cyklu powieściowego Marcela Prousta tłumaczy czytelnikowi jedno: co to znaczy widzieć jasno w zachwyceniu. Wystarczy ożywić wspomnienia...
Trzeci tom cyklu W poszukiwaniu straconego czasu (t.I W stronę Swanna, t. II W cieniu zakwitających dziewcząt). Rodzina bohatera zamieszkuje w skrzydle...