REFLEKSY PRZESZŁOŚCI
W swej Sztuce powieści Milan Kundera wyznaje, iż pierwotny tytuł jego książki Życie jest gdzie indziej brzmiał Wiek liryczny. Stwierdza również, iż dokonana za namową przyjaciół rezygnacja z zamierzonego tytułu była błędem, gdyż „dobrze jest wybrać na tytuł powieści jej podstawową kategorię”. Rozumiany jako kategoria, za pomocą której daje się opisać ludzką egzystencję, jest dla Kundery ów wiek liryczny tożsamy z młodością, z jej niedoświadczeniem, lecz także z objawiającą się we wszelkiej maści organizowanych przez młodych rewolucjach potrzebą czynu i znajdującą upust w poezji konfesyjnością. Młodość, i tu przychodzi mi porzucić refleksję Kundery, nie wyczerpuje jednak egzystencjalnie rozumianej kategorii liryzmu. Naiwność i głupota młodości znajdują bowiem nader często swój groteskowy refleks w starości pod postacią pasji wspominania. Wspomnienie staje się wówczas swoistą reprezentacją przeszłych wydarzeń, zza której przeziera pragnienie uzyskania potwierdzenia wyjątkowości i doniosłości swego losu. Jest to tym bardziej groteskowe, iż starość zwykliśmy kojarzyć z mądrością, a mądrość chyba tym od wiedzy się różni, że potwierdzenia nie szuka…
Z tym większym szacunkiem i podziwem przychodzi mi więc pisać o Uśmiechu Demokryta Ryszarda Przybylskiego, który, choć osnuty na kanwie nawiedzających autora wspomnień, nie ma nic wspólnego z podszytym pychą poszukiwaniem potwierdzenia swej wyjątkowości. Dla autora Sardanapala starość to bowiem „czas dzikiej agresji wspomnień”, wegetujący więc gdzieś w otchłani pamięci obraz przeszłości „wdziera się nieproszony w strumień myśli i paskudzi (…) ciągle rześką aktualność”. Podjęta przez niego wobec przytłaczającego ciężaru wspomnień „taktyka” różni się więc zdecydowanie od namiętnego i narcystycznie rozkochanego w przeszłych zdarzeniach wspominania ogromnej rzeszy pisarzy w podeszłym wieku. Przybylski doskonale jest jednak świadom, iż bezsilnemu wobec gwałtu przeszłości na chwili bieżącej starcowi pozostaje jedynie przyjąć tego bezczelnego i natrętnego gościa, jakim jest pamięć, gdyż „wojowanie ze stadem nietoperzy jest raczej komiczne”. Kapitulacja jest więc nieunikniona, można ją jednak spróbować wykorzystać, podejmując trud dotarcia do egzystencjalnej prawdy przeszłych wydarzeń, które, pozbawione namysłu, pozostaną tylko ulotnymi faktami biograficznymi. Ten trud, ocieniony przez poczucie bezużyteczności własnej pracy i skazujący ją być może na bycie owym, wyrażonym w podtytule książki, presque rien, prawie niczym, jest jednak dla Przybylskiego jedyną rozsądną odpowiedzią, jaką udręczony umysł może udzielić zagarniającej ostatnie chwile starczego życia mrocznej łunie przeszłości.
Trzy eseje, rozpisane na sekwencję dzieciństwa, lat chłopięcych i młodości, które złożyły się na Uśmiech Demokryta, zadziwiają żelazną konsekwencją myślenia. Już pierwszy z nich – Ikona mojej matki – mający za tło wspomnienie z dzieciństwa, kiedy to w katolickim domu, ku oburzeniu jednych i konsternacji drugich, zawisła ikona, a siedmioletni wówczas autor obarczony został obowiązkiem zapalania lampki przed owym „prawdziwie świętym obrazem”, wprowadza nas w tematykę znaną z wcześniejszej eseistyki Ryszarda Przybylskiego. Święta Opowieść została jednak tym razem potraktowana w sposób zgoła odmienny, niż to miało miejsce w Homiliach na ewangelię dzieciństwa czy Ogromie zła i odrobinie dobra. Oczywiście, religijna postawa Przybylskiego – nieodmiennie mnie fascynująca – zawsze była jak najdalsza od jakkolwiek pojętego dogmatyzmu, wolność dociekań i interpretacji nigdy nie była zaś pętana ortodoksją któregokolwiek z chrześcijańskich Kościołów, co zresztą przesądzało o jej niezwykłości. Chyba jednak nigdy wcześniej autor Pustelników i demonów nie nazwał opisanej w Nowym Testamencie historii po prostu mitem czy „projekcją tęsknot duchowych [wyznawców Jezusa], obciążonych tradycją judaizmu i rozświetlanych niezwykłymi przeczuciami religijnymi”. To przemieszczenie akcentów w najmniejszym stopniu nie zaszkodziło jednak jakości dociekań Przybylskiego. Esej Ikona mojej matki, mający za bohatera Józefa, ojca Jezusa i męża Marii, opowiada o dramacie człowieka, któremu bezwzględny Bóg nie tylko odebrał ukochaną kobietę. Przedstawia również kogoś, dla kogo nie było miejsca w boskim „inteligentnym projekcie”, kto po spełnieniu swej roli został wyrzucony, niczym zbędne już narzędzie, poza Świętą Historię, wykluczony.
Esej Nasz Wielki Sąsiad przenosi nas w sam środek wojny i poświęcony jest, jak pisze Przybylski, bandyckiemu państwu – Rosji. Nie jest to jednak w najmniejszym nawet stopniu broszurka polityczna, choć przy odrobinie złej woli nieodpowiedzialny interpretator łatwo może uznać ten tekst za wyraz autorskich uprzedzeń względem ościennego narodu (vide Kinderszenen Jarosława Marka Rymkiewicza). Tłem do rozważań staje się tu wspomnienie młodzieńczej lektury poświęconych ówczesnemu zaborcy pism Maurycego Mochnackiego, która okazała się dla autora Baśni zimowej swoistym wtajemniczeniem – pozwoliła mu bowiem zyskać świadomość konsekwencji wynikających z życia w sąsiedztwie państwa, dla którego siła i przemoc są konieczne dla zachowania tożsamości. „Czas historyczny, który zdołałem przeżyć, potwierdzał dość oczywiste mniemanie, że nasz Wielki Sąsiad w swej istocie i w swym sposobie działania jest niezmienny” – pisze Przybylski.
Ostatni, najobszerniejszy i chyba najważniejszy z tekstów, z których składa się książka Przybylskiego, Demokrytejski szlif, przedstawiający lata powojenne, „kiedy świat zaczynał się układać w ustabilizowane obrzydlistwo”, dotyczy szczególnego, bo pozostającego w pamięci na całe życie, spotkania „z ojcami założycielami zachodniej cywilizacji”, nade wszystko zaś z jednym z nich – Demokrytem z Abdery, który swą ufundowaną na wątpieniu myślą wyszedł naprzeciw potrzebie zamieszkującej chaotyczną rzeczywistość młodzieży, pouczając, iż „pierwszym zadaniem jest rozpoznanie rzeczywistego stanu rzeczy. Żadnych domysłów i wymysłów. Rzeczowe określenie własnej sytuacji”. Sytuacja, w jakiej przyszło wówczas wejść w dorosłe życie doświadczonym piekłem wojny młodym ludziom, nie pozostawiała w nich jednak najmniejszych złudzeń co do natury odradzającego się na powojennych gruzach państwa. Co więcej, z pism wielkiego atomisty dowiedzieli się, że ich życie, już to z winy samych okoliczności historycznych niełatwe, rozciągać się będzie pomiędzy dwiema otchłaniami – ową „czterowymiarową klatką materii”, otchłanią kosmiczną a nie mniej przerażającym i niepojętym „wirem społecznym”, otchłanią tłumu. Wybrali jednak mądrego nauczyciela, który nie pozwolił im kupić sobie spokoju „za zgodę na życie w świecie cuchnącego pozoru”, lecz nauczył ich tego, co miał najcenniejsze – pogody ducha, dzięki której mieli szansę nie poddać się mocy „rozpanoszonego na świecie zła”.
Choć odzierająca świat ze wszelkich złudzeń lekcja, jakiej Demokryt udzielił w młodości autorowi Mitycznej przestrzeni naszych uczuć, dla wielu mogłaby być koszmarem – bo przecież niełatwo już na samym starcie przyjąć, iż „otchłań materii jest rzeczywistością wieczną, potężną i nieubłaganą, człowiek zaś czymś przygodnym i przemijającym” czy też, że „naprawdę nie wiemy niczego, albowiem prawda jest w otchłani” – dla Ryszarda Przybylskiego była i pozostała podstawą etycznego programu, któremu całe życie próbował pozostać wierny, w starości zaś pozwoliła mu zachować wewnętrzny spokój i pogodę ducha. Po-godzić się.
Zasadniczą część książki "To jest klasycyzm" stanowią wnikliwe analizy twórczości pięciorga poetów (J.M. Rymkiewicz, J. Hartwig, J.S. Sito, A. Międzyrzecki...
Nakładem Wydawnictwa Sic! ukaże się w połowie listopada książka profesora Ryszarda Przybylskiego Ogrom zła i odrobina dobra. Cztery lektury biblijne. Tematem...