Jeśli ktoś poprosi Was o książkę, w której znajdą się wiersze, piosenki, fraszki, ballady, dramaty, przekłady, teksty autotematyczne, pomysły na nagrobki, utwory, które rozśmieszą, ale i takie, które wzruszą, satyry rymowane i te pisane wierszem wolnym... jeśli więc ktoś poprosi Was o tego rodzaju książkę, nie mówcie, że takie rzeczy to tylko w jednej z sieci telefonii komórkowych, ale polećcie mu „Urwanie głowy” Antoniego Marianowicza. Nazwisko-marka. Gwarancja szczerego śmiechu i dobrej zabawy, przeplatanej czasem melancholijną zadumą. Tomik z 1976 roku potwierdza niesamowite poczucie humoru i umiejętność puentowania opisywanych sytuacji. Marianowicz bowiem nie boi się walczyć w imię wyższych celów. Słonimski pisał kiedyś, że „dowcip jest bronią”. Autor „Urwania głowy” bezbronny nie był. Strzelał drwiną i humorem często i celnie. Precyzyjnie trafiał w nawet najmniejsze błędy rodaków. Bezlitośnie rozprawiał się z instytucjami, zatruwającymi życie biednemu społeczeństwu. Najlepszym dowodem na posiadanie poczucia humoru jest umiejętność śmiania się z siebie. Marianowiczowi poczucia humoru nie brakowało. Dowód? Proszę bardzo: „Pisać o sobie? Nie bardzo to lubię, ale cóż robić... Wysoki, smukły brunet, szalenie wysportowany. Młody, przystojny jak wszyscy diabli. Uzdolnienia do nauk ścisłych. Oszczędny i praktyczny, tzw. złota rączka. Uwielbia męskie towarzystwo, gorzej czuje się w damskim. Nie pali, za to nie stroni od kieliszka. Chętnie opowiada „kawały” i zaśmiewa się z cudzych. Hobby: piesze wycieczki z plecakiem. Jeśli go spotkacie, możecie być pewni, że to nie ja.” Taki autokrytycyzm jest niewątpliwie chwytem doświadczonego satyryka, który wie, że przychylność publiczności zapewni sobie śmiejąc się z własnych wad. Tak naprawdę pod maską dobrodusznego i litościwego kpiarza ukrywa się świadomy swej siły humorysta. Wyszydzając osobiste lęki, zachowania i postawy, Marianowicz śmieje się w głos z przywar wszystkich ludzi. Bo tematy, które porusza, są uniwersalne. Dają się zastosować niezależnie od wieku i rzeczywistości politycznej, do każdego Polaka. A może i do każdego człowieka, bez względu na miejsce zamieszkania? Marianowicz przecież interesował się humorem angielskim (jest współautorem „Księgi nonsensu”, prezentującej dokonania kilkunastu satyryków w dziedzinie humoru absurdalnego), potrafił tłumaczyć utwory satyryczne (co, wbrew pozorom, nie jest takie proste). Efekty jego translatorskiej działalności znajdują się między innymi w „Urwaniu głowy”. Ponieważ polska satyra miała charakter przede wszystkim walczący (czy to w sprawach politycznych, czy w społecznych), zetknięcie się z humorem angielskim jest dla czytelnika niesamowitym doświadczeniem. Dzięki Marianowiczowi możemy przekonać się, czy odpowiada nam dowcip innych krajów. Autor „Urwania głowy” próbuje zjednoczyć cały świat w humorze. Sięga po motywy doskonale znane różnym narodom, po elementy biblijne czy mitologiczno-starożytne po to, by uzmysłowić czytającym leczniczą moc śmiechu. Bo śmiech według Marianowicza pełni funkcję katharsis. Marianowicz czasem bawi się słowem. Jego lingwistyczne popisy stoją na najwyższym poziomie i – jakże by inaczej – bawią. Łamańce słowne typu „zwierzę wie, że wierzę w wieżę” lub homonimiczne „mordercy w grubych rękawicach / na mrozie zabijają ręce” pozwalają stwierdzić artyzm i pomysłowość satyryka. Jedno jest pewne – w „Urwaniu głowy” nie znajdziemy tekstów niespuentowanych, nie niosących ze sobą jakiegoś przesłania, niedopracowanych. Tomik może udowodnić perfekcjonizm Marianowicza-poety, Marianowicza-rymotwórcy i Marianowicza-satyryka. Takie rzeczy to nie tylko w Erze. Tylko w „Urwaniu głowy”.