Newralgiczne, krwawiące punkty na osi historii zmuszają do przyklejania coraz to nowych opatrunków. Nie po to bynajmniej, by załagodzić ból, oswoić go czy pogodzić się z jego koniecznym istnieniem – są sprawy, które wymagają nieustannego rozdrapywania, nieustannego badania, wiecznego rozpamiętywania. W świadomości mieszkańców postdemoludów charakter taki ma okres praktycznego doświadczania miłości człowieka do człowieka, wyrażanej czynną komuną, bestialskim braterstwem.
Sigitas Parulskis, autor znanej w Polsce sztuki „Cavewoman – kobieta jaskiniowa”, ukazuje dramat jednostki przyciąganej do padołu łez grawitacją, ciężarem ustroju, brzemieniem zataczającego kręgi płaszcza historii. Jak inaczej opisać taki świat, jeśli nie zrywając kolejne warstwy kokonu, odłupując plastry kłamstwa i brudu, którym ktoś kiedyś postanowił załatać podziurawione serce człowieczeństwa? Parulskis wybiera prozę męską, agresywną, cielesną.
Od dawien dawna literatura swoją niemoc w referowaniu rzeczywistości sublimuje w zainteresowanie sferą somatyczną. Ciało, ten najbardziej namacalny wyraz obecności obcego w nas, staje się autonomiczne, zewnętrzne – staje się wypchnięte poza nawias, w którym zamykamy istotę ludzkiej egzystencji. Bohater Parulskisa powiela poniekąd ten gest. Ale w jego zachowaniu jest coś mroczniejszego, coś dalece bardziej niepokojącego – on nie ma pomysłu, cóż w owym nawiasie mógłby umieścić. Pochodzi bowiem z marniejącego, ogłupianego komunizmem, ateizmem, niczemu niedającego wiary pokolenia. Nasz bohater wie, że jego rówieśnicy – zarówno ci z metryki jak i z doświadczenia – pozostali nieufni, obojętni, leniwi, groteskowi – i kiedy patrzą na morze robią to nie z buddyjskim uśmiechem, ale z tępotą idioty; patrzą i nie widzą nic oprócz piany.
„Wszyscy z tym samym tępym spojrzeniem. Jakby od reszty świata dzielił ich dystans”. Owo rozminięcie się w czasie z tym, co obiektywnie realne wynosi błogie trzy sekundy. Tyle potrzeba spadochroniarzowi odczekać, by otworzyć spadochron. Tyle pozostaje wyniszczanemu wewnętrznie, by zachować resztki samego siebie. Aby przetrwać i nie zdezerterować moralnie potrzeba specjalnym, sakralnych obrzędów, stosownych do sytuacji. Aktem ocalającym człowieczeństwo staje się więc na przykład masturbacja – dzięki niej „Maks nie jest zwierzęciem, zwierzęta się nie masturbują”. Ocala także wulgarność, która przestaje być przejawem ubóstwa języka, a staje się lingwistyką egzystencjalną, próbą nazwania otaczającej pustki. Ocala kontemplacja nieludzkiego bólu, wyostrzenie zmysłów. Ocala pamięć - „żeby ukryć łzy, cieknące z oczu od nieludzkiego wprost wysiłku”... choć pamięć też jątrzy i ożywia to, co dawno już powinno majaczyć w świecie trupów i zmór. Wywoływane wspomnienia, udręki, bluźnierstwa, koszmary zasklepiają się w halucynacyjną miazgę, po której błądzi czytelnik wiedziony przez ślepego przewodnika – narratora-uczestnika; tego, który mówi i tego, który jednocześnie przeżywa.
Trudna to wędrówka, choć krótka – trwa niewiele ponad 170 stron, czyli dokładnie trzy sekundy nieba. Książka Parulskisa przywodzi na myśl „Mury Hebronu” Andrzeja Stasiuka. Nie mam na myśli tylko warstwy tematycznej – choć zawarte w „Trzech sekundach nieba” opowieści o upokarzającej służbie wojskowej w radzieckim garnizonie, o wypadkach po roku 1990 i tzw. Śpiewającej Rewolucji zdecydowanie mogą stwarzać podobne konotacje, co więzienne narracje znane z „Murów Hebronu”. Prawdziwy związek leży chyba jednak na innej płaszczyźnie. Udokumentowany jest wspólnotą przeżyć i walki o przetrwanie. W tym niemożliwym do wyobrażenia poniżeniu, zezwierzęceniu i zbrutalizowaniu, jakiego doświadczają bohaterowie obu tekstów, odkrywa się przed człowiekiem istota wolności i istota godności. Odpowiedź na pytanie o zasadę świata pozwala się dotknąć, powąchać, polizać. Odpowiedź to prosta, naga, zaprawiona krwią i goryczą: człowiek nie umiera – on po prostu idzie do nieba i nie wraca.
Litwa, rok 1941. Vincentas, wrażliwy fotograf, zawiera faustowski pakt z oficerem SS. W zamian za życie swoje i swojej żydowskiej ukochanej dołącza do...