Jeżeli jakaś powieść zdobywa ogromną popularność, łatwiej posłużyć się nią jako symbolem, ikoną. Łatwiej też wykorzystać ją satyrycznie – i czegoś takiego dokonał właśnie Dariusz Rekosz, tworząc rodzimą quasi-odpowiedź na „Kod Leonarda da Vinci” – „Szyfr Jana Matejki”. Nie można rzecz jasna powieści Rekosza traktować jako hitu na skalę światową, nie można też marzyć o tym, że książka stanie się bestselerem. Jest to natomiast powieść bardzo rozrywkowa.
Kluczem do rozwiązania zagadki okazują się obrazy Jana Matejki, a właściwie – niektóre ich elementy. Rekosz tworzy parodię książki Browna, i u niego ofiarą zbrodni w muzeum pada, odsłaniając w rejtanowskim geście pierś – kustosz-kobieta. Cała książka to – że zacytuję kilka określeń pochodzących od wydawcy – „parodia, groteska, wariactwo”. Akcja toczy się błyskawicznie, właściwie gna na złamanie karku, nie pozostawia chwili na wytchnienie. Niewyobrażalne tempo umożliwiają chwyty satyryczne – uproszczenia, rezygnacja z opisów i pobocznych wątków, podporządkowanie nazwisk i wydarzeń regułom komizmotwórczym, brak przywiązania do bohaterów (co także pośrednio sprzyja budzeniu śmiechu – łatwiej wykpić postać, z którą nie łączy czytelników emocjonalny związek. Nie ma obaw – sympatii u Rekosza nie wzbudzi nikt, stąd wachlarz satyrycznych możliwości jest ogromny. Autor tworzy alternatywną historię Polski. Głównym punktem odwołań jest Wanda, córka Kraka, a największą tajemnicą ludzkości – pochodzenie Piastów. Szczegółowe śledztwo połączone z dokładnym badaniem obrazów Jana Matejki wykazuje, że Wanda nie mogła chcieć Niemca, gdyż zaszła w ciążę z przedstawicielem rasy żółtej. Ciąża była mnoga, a potomkowie Wandy dotąd żyją wśród nas. Jeśli więc komuś spragnionemu władzy uda się wykorzystać królewskie DNA, może przywrócić w kraju monarchię i… uratować Polskę przed przewidywanym zagarnięciem przez Chińczyków.
Losy bohaterów splatają się w najdziwniejszych okolicznościach, wyjaśnień też próżno się domyślać przed podpowiedziami Rekosza. Wan-dzin-san, Wiktoria, inspektor Świenty (jako uosobienie policjanta z dowcipów) muszą dotrzeć do rozwiązania zagadki. Ale nawet nie spodziewają się, co ich czeka. Czytelnicy też zresztą tego się nie spodziewają. Rekosz korzysta nader często z nieprzyzwoitych skojarzeń: ten prymitywny rodzaj dowcipu w „Szyfrze Jana Matejki” nie przynosi rozwoju akcji, służy jedynie rozbawieniu czytających i ma w założeniu stanowić czynnik przyciągający do lektury – od dobrego smaku odbiorców zależeć będzie, które z prób rozśmieszania okażą się trafne. Sprośne przyśpiewki, pomysły licealistów i sposoby na prokreację – Rekosz celowo wyolbrzymia ten rodzaj niskich żartów. A przecież rozrywka pornograficzna to nie jedyna metoda na łatwe rozbawienie czytelników.
Bawi się autor nieporozumieniami – nadaje bohaterom nazwiska, które potem może (a nawet musi) wykorzystać komizmotwórczo, tworząc podwójną wymowę związków frazeologicznych, przez co postacie nie nawiązują nici porozumienia. Nie do pogardzenia są dowcipy sytuacyjne – każda akcja wyprowadzona nawet z byle jakiego wydarzenia jest przez Rekosza wyzyskiwana satyrycznie, a puenty bywają zaskakujące. Ponieważ u Rekosza nie ma mowy o zachwycaniu się stylem literackim (bo nie piękne frazy są tu celem), nie ma mowy o szukaniu sensu (bo sensem jest parodia i śmiech), można skupić się na kolejnych absurdalnych pomysłach. Nieraz podczas lektury „Szyfru Jana Matejki” wybucha się niepohamowanym śmiechem, nieraz czyta się fragmenty książki z nadzieją na to, że za moment zdarzy się coś ciekawszego. Na szczęście u Rekosza komizm równoważy wszystko, sprawia, że przy tej książce można się naprawdę dobrze bawić.
Zapowiadają się nudne wakacje. Piątoklasistka Agnieszka i jej brat Adam szykują się do wylotu na wakacje. Wszystko komplikuje wypadek samochodowy. Ciotka...
Totalne zamieszanie. Jacek narzeczonym Basi??? Nie, nie, nie! Za to tato Basi spóźnia się na obiad, pojawia się dawno niewidziany wujek Karol, a na dodatek...