Prawie wszyscy ludzie są rąbnięci. A ci, którzy nie są rąbnięci, są wściekli. A ci, którzy nie są rąbnięci, ani wściekli , są zwyczajnie głupi.
Wydana w 1994 roku Szmira to ostatni bezwzględny żart z czytelnika. Nick Belane, detektyw, którego każdy dzień kończy się źle, wróg wszystkich swoich sąsiadów, szczęśliwy posiadacz broni kaliber 45 nie jest ani tak pociągający jak Chandlerowski Philip Marlowe, ani tak wyrafinowany jak Galbraithowski Cormoran Strike. Ot, nieudacznik, choć w kolorze noir. I na tej cepelii gadżetów kończy się związek Szmiry z czarnym kryminałem, choć bary nadal są brudne, deszcz pada, a na karierę się nie zanosi.
Tymczasem do drzwi biura (co to za detektyw bez biura!) trafiają coraz ciekawsze typy. A to paniusia udająca śmierć, której się uwidziało, że nie zgarnęła jeszcze Céline'a, a to świr, którego ściga kosmitka (całkiem zresztą do rzeczy babka), a to kretyni-domokrążcy ze swoim debilnym kredytem, a to listonosz uzależniony od hazardu. Śmieszne przez jakieś pięćdziesiąt stron, potem zaczyna nudzić.
Ale zaraz! Nikt przecież nie czyta Bukowskiego dla fascynującej fabuły. Po pierwsze: kryminał noir już był i inni pisali go lepiej, a jak się komuś zamarzyła reaktywacja gatunku, to od razu robi do tego szerokie tło obyczajowe i udaje, że pisze jako tajemniczy brunet wieczorową porą, a nie blondynka - specjalistka od czarów i szkół z internatem.
W takim razie po co czytać tę Szmirę? Bo to powieść z kluczem. Hołd złożony postaci Louis-Ferdinanda Destouches'a, zwanego Célinem, mistrza i prekursora egzystencjalizmu, szydercy i eksperymentatora ze słowem, do którego Bukowski nieraz pewnie zaglądał. Drwiący z kiepskiej pracy żurnalistów i pismaków Francuz, namiętnie ścigany przez sklerotyczną kostuchę, autor skandalicznej Podróży do kresu nocy już w latach trzydziestych XX wieku nie stronił od żargonu, slangu, wulgaryzmów i osobistych wycieczek do najbardziej ohydnych zakątków ludzkiej egzystencji. Brzmi znajomo? A jakże! Nic dziwnego, że Charles Bukowski pod koniec własnego życia wyciągnął Francuzika z zapomnienia i pozwoliwszy mu pogadać, wysłał za nim Panią Śmierć. Jak pokazała historia, jeszcze w tym samym roku gdy wydano Szmirę, panowie się spotkali. Po drugiej stronie.
Podszedłem bliżej, pochyliłem się i ująłem go za nadgarstek, żeby sprawdzić puls. Nic. Nie żył. Pa, pa.
Céline nie akceptował języka literackiego. Jego zdaniem był martwy i nie był nośnikiem żadnej treści. Co innego subkody językowe, argot, zapisy języka mówionego, antyestetyzm. O - to żyje, skrzy i pulsuje prawdziwym słowem i znaczeniem! Ileż przekazu niesie ze sobą! Im prościej, tym lepiej. I pewnie dlatego Bukowski zakpił sobie z czytelnika, dając mu nie kryminał o jasnej proweniencji, a scenogram, w którym więcej miejsca zajmują zapisy gotowania jajek, zamawiania drinków i jeżdżenia windą niż łapanie bandytów. Niewiele ponadto, jakby tworzył tło do czegoś, co ma się wydarzyć, a na co frajer – czytelnik czeka. A tu nic, a kuku, nie ma cudów, kosmiczna jasność wylewa się i pochłania naszego mistrza razem z jego piętnastoma kilogramami nadwagi. Zabrakło tylko znamiennego Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba! A czekaj sobie, gościu, powodzenia! Przy całym zachwycie, jaki Bukowski zebrał przez dziesięciolecia, jaki to on naturalny, jak szczerze pisze i jak po ludzku, warto pamiętać o tym, że pod tym prostym językiem, wibrującym od chujów i kurew jest sporo elokwencji, kultury Zachodu z całym jej Kubrickiem, Biblią i tym Célinem, naturalnym aż do bólu. A wszystko w jednej, niepokaźnej Szmirze.
Surowe, a zarazem czułe i zabawne spojrzenie na relacje między kotami i ludźmi jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy. ,,Kot to piękny diabeł"...
Na tom Fragmenty winem polamionego notatnika Charlesa Bukowskiego składają się utwory prozatorskie, które od ukazania się w podziemnych gazetkach, periodykach...