Królowe Stojło
Podlasie. Mała, wyludniająca się wioska. Starzy ludzie, brak perspektyw, piętno tragicznej historii, stara bieda. Zamknięty świat różnych ludzkich problemów, dalekich od tych, którymi żyje wielka globalna wioska. Bogactwo z wielkich miejskich centrów jeszcze się tutaj nie rozlało i nic nie zapowiada owej powodzi szczęścia. Igor, reżyser teatralny. Gwiazda, celebryta, wróg i ulubieniec, pożywka dla wiecznie głodnych sensacji mediów oraz spragnionej obrazoburczej sztuki publiczności. Spełniony, zadowolony, gotowy do odkrywania i tłumaczenia świata poprzez opisywanie go po swojemu. Człowiek z małej podlaskiej wioski, zdobywający stolicę i podbijający wielki świat.
Igorowi psuje się samochód. Mimo tego, że to auto całkiem dobrej, technicznie prawie doskonałej marki. Samochód staje w polu, wypasiona komórka nie działa - brak zasięgu, akurat trafiło na 0,1% terenu nie pokrytego przez wszechobecne nadajniki i odbiorniki sieci GSM. Pozostaje tylko on, swojskie widoki, miejscowi, którzy są mu od dawna tak dalecy jak mieszkańcowi Pekinu problemy francuskiego kina wiecznego niepokoju. Igor spotyka Sonię. Starą, zmęczoną życiem kobietę, która opowiada mu swoją tragiczną historię. Igor słucha, Igor przetwarza, Igor myśli o wykorzystaniu tego, co słyszy - dla dobra teatru, dla dobra sztuki, dla pożytku publicznego, dla realizacji wielkich celów, a przy okazji wymiernych finansowych korzyści.
Historia białoruskiej dziewczyny Soni jest prosta, a zarazem skomplikowana. Prosta w zamyśle, wszak taką jawi się szalona młodzieńcza miłość, nie oglądająca się zupełnie na nic. Skomplikowana, bo miłość w trudnych czasach wojennej pożogi nie jest tylko czymś wzniosłym i pięknym rodzącym się pomiędzy dwoma osobami. Miłość może stać się wyborem, wejściem między żarna Historii, które mielą bezustannie, ślepo jak wzorcowa sprawiedliwość. Sonia wybrała uczucie do esesmana. Pięknego, namiętnego, zaangażowanego w realizacje idei nazistowskich żołnierza, spełniającego tylko swój przykry obowiązek. Sonia wybrała miłość jako namiętność, która nie ogląda się na nic, skutecznie wyłącza rozum, nie myśli o tym, co jest, o tym, co było i co będzie. Miłość skoncentrowaną tylko i wyłącznie na sobie samej. Wyidealizowaną miłość jako ucieczkę przed rzeczywistością.
Twórcy lubią zajmować się procesem twórczym. W ten sposób szukają niejako drogi do zapisania się w pamięci ludzi, do samorealizacji. Pisarze lubią pisać o pisaniu. Przyglądać się sobie z ledwie skrywanym zachwytem. Wyjawiać detale misji, która realizują, mówić o zmianie świata, którą zapoczątkowują - oczywiście na lepszy, bo nigdy i nigdzie dotąd nie istniejący. Wymyślony, zbudowany z idei, wygodnych uproszczeń i twardej, ślepej wiary. Abstrahujący od faktów i doświadczenia. Coś z tego myślenia spotykamy i w nowej powieści Ignacego Karpowicza. Przyglądamy się przetrawianiu słów i opowieści równolegle przez dwa umysły: Igora, który na życie patrzy jak na plastyczne tworzywo dla zdolnego reżysera, i autora książki, który również zdaje się traktować cały otaczający go świat jako czekające tylko na obróbkę tworzywo.
Najpierw ważył je w dłoniach, trochę zdziwiony, a trochę zaciekawiony. Nie ważyło wiele, tylko, że to, co ważne, nie waży wiele, zupełnie jak to, co nieważne - dlatego tak łatwo pomylić jedno z drugim, poplątać i się zgubić.
Fabuła książki jest oparta o rzeczywistość, a jednak co chwilę łapiemy się na tym, że jest to świat mocno odrealniony. Myśli wkładane w głowę Soni tylko chwilami mają moc. Tak jakby człowiek wykształcony, intelektualista, jakim jest Karpowicz, nie potrafił oprzeć się na prostocie świata, zaufać jej. Wszystko chce dopowiedzieć, wyjaśnić, zamknąć w zgrabnych słowach, obudować we własne, pełne ornamentów zdanie i głębokie, błyskotliwie wyrażone przemyślenia. Z prostego życia, z prostych czynów, z wybranych faktów powstaje wtedy coś nieomal bajkowego. Powstaje mit, narracja łącząca ze sobą nieliczne pierwiastki rzeczywiste z potężną masą wypełniającą, składającą się z dywagacji, uwag, komentarzy zrodzonych w głowie nie mogącego powstrzymać się od nich pisarza.
Otóż generał Sławoj uznał, że w odrodzonej Rzeczypospolitej także dupa ma swoje niezbywalne i wolnosiedzące prawa: do nich należało prawo spokojnego srania w wolnostojącym, skleconym z desek domku - świątyni kupy zwanej sławojką. Jednakże przed ukazem ludzie szli między drzewa na granicy wsi, właśnie w Wysrance, hołdując zasadzie, że dupa ciągnie do cienia, jak wilk ciągnie do lasu; i uwaga pod nogi!
Karpowicz pisze o wojnie i prostym, często brutalnym, czasami prymitywnym wiejskim życiu, ale pisze o tym z punktu widzenia człowieka miastowego, twórcy przeintelektualizowanego, wyrafinowanego, który prawie niczego już tak naprawdę nie potrafi powiedzieć prosto. No, może poza wulgaryzmami, tymi tak kuszącymi wielu inteligentów prymitywnymi środkami wyrazu. Wydaje się im, jakby to sięganie umysłem do kloaki języka, po słownictwo związane z wydalaniem naprawdę łączyło ich, wyrafinowanych twórców, z prostym człowiekiem i jego życiem. Tylko że w ten sposób użytych słów, wyrwanych z korzeniami z szerszego, autentycznego kontekstu prosty człowiek nie zrozumie. Pomijając to, że opisywani tu prości ludzie po książki takie jak Sońka z natury nie sięgają. Oni swoje życie, mniej lub bardziej udane, przeżywają, a nie rozmieniają na drobne.
Jak skrzętnie odnotowała „Viva!”, kolorowy magazyn z plotkami, skierowany do kobiet potrafiących jeszcze trochę składać litery, a także przewracać strony w sposób analogowy, w trakcie przedstawienia wyszedł tylko jeden z krytyków, skądinąd najwybitniejszy ogólnopolski memłarysta, który karierę i nazwisko wyrobił, memłając odniesienia do Holocaustu we współczesnej kulturze, a zwłaszcza w reklamach.
Trzeba przyznać, że Ignacy Karpowicz świetnie operuje językiem. Bawi się nim, żongluje, budując wielokrotnie złożone, wymagające sporej uwagi zdania. Ma to swój urok, choć manieryczny styl opowieści może po jakimś czasie męczyć. Wplata Karpowicz w opowieść symbole pop-kultury, odniesienia do historii, do współczesności. Miesza różne płaszczyzny: teraźniejszość i przeszłość. Z konkretnej historii tworzy opowieść uniwersalną, wychodzącą poza konkretny czas i miejsce. Przede wszystkim opowieść o wyidealizowanej, tragicznej, namiętnej miłości ponad życie. Zdaje się ona pretekstem do wypowiedzi twórcy na różne tematy. Nieustannie komentuje on, porównuje, chłoszcze ironią świat, ludzi, postawy, poglądy. Stawia się w roli Stańczyka, który widzi więcej, rozumie lepiej, ale nie może z tym jakoś dotrzeć do innych. Z jednej strony Sońka wywołuje emocje, z drugiej - niekoniecznie są to takie emocje, jakich oczekiwałoby się od prozy. Niepokoi, ale często nie tyle samą treścią, co formą. Duża część słownych zestawień, powtykanych w każde zdanie myśli jest jak błyskotki na jarmarcznych straganach. Piękne, urocze, ale tylko dla czytelników, którzy lubią taki styl, pseudoludowy. Niby głęboki, ale w jakiś sposób pusty, niczego sensownego nie wyrażający. Myśli jest jakby zbyt wiele. Język jest nazbyt barokowy. Zdania zbudowane są często z „pustaków” - brzęczą. zagłuszając najbardziej interesującą w opowieści ciszę, która próbuje zaistnieć w tle. Wydaje się bowiem, że w dzisiejszych tak nieznośnie przegadanych czasach to właśnie cisza, przerwy między zdaniami, umiar są w stanie wywrzeć większe wrażenie niż oszałamiająca ekwilibrystyka słowami, zwrotami.
Ciekawym zabiegiem autora jest sięgnięcie po język białoruski. Dodaje to opowieści uroku i jest czymś autentycznym na tle zasnutej oparami intelektualnych gierek nierzeczywistości. Jest to opowieść o życiu, ale takim, jakim je sobie wyobraża człowiek, który owego życia nie doświadcza, tylko przetrawia je, nieustannie analizując. Ważniejszą bowiem niż samo życie i to, co ze sobą niesie, staje się dla niego owa analiza, doszukiwanie się drugiego i trzeciego dna, komentowanie, ocenianie, rozbieranie na czynniki pierwsze i wygłaszanie przy okazji bon motów. Wkładanie w usta i w umysły innych własnych myśli, wyjawianie własnego widzenia świata, czegoś, czego w umysłach innych po prostu nie ma. Ukazywanie przy okazji swoistego poczucia wyższości nad opisywanymi ludźmi, światem, w którym żyją, postawami, które reprezentują.
Powieść ma w sobie coś z greckiej tragedii - i to działa na wyobraźnię czytelnika. Tragizm losów, okrucieństwo wojny, przemoc w zamkniętych społecznościach, pozbawiona sacrum, powierzchowna i obrządkowa religijność poruszają. Fatum wisi nad opowieścią od początku, wszystko zmierza do bolesnego, nieuniknionego finału. Wplecione zostają w nią - trochę to dziwaczny choć zarazem ciekawy zabieg - elementy magiczne, przypominające trochę mitologię starożytnego Egiptu. Swoista poetyckość prozy Karpowicza z pewnością może się podobać. Sońka przede wszystkim nie pozostawia obojętnym. Podoba się lub nie, porusza lub irytuje, zachwyca lub pozostawia niedosyt - z pewnością zapisuje się w pamięci jako proza niebanalna, warta uwagi.
Saga po Karpowiczowemu przewrotna Pewnej wigilijnej nocy Michał (Miś) wymyka się śmierci. Ma dwa lata, gdy giną jego rodzice i siostrzyczka. Dorasta...
Lustrzane światy, sny i miłość W dworku wczesnych lat powojennych, w dystopijnej Polsce przyszłości, w baśniowym królestwie toczonym zarazą, w krzywym...