Smutni, sfrustrowani policjanci
Niektórzy policjanci są dobrymi ludźmi, ale władza wykorzystuje ich do złych celów. Tak uważają autorzy tej powieści. Celów takich, jak - dajmy na to - tłumienie pokojowych demonstracji antywojennych lub udział w postępowych, rozwijających świadomość obywateli zamieszkach. Oczywiście mowa tu o niedobrej władzy kapitalistycznej bądź złej socjaldemokratycznej. Co innego, gdyby walczono z warchołami, elementem antysocjalistycznym czy niewielkimi grupkami wściekłych agentów dążącymi siłą do obalenia popieranego przez cały naród ustroju. Wtedy zdecydowana interwencja byłaby ze wszech miar słuszna. Wtedy miast ukazywać brutalność policji, częstą w tych szeregach agresywność, można by było pisać o nielegalnych działaniach i chuligańskich wybrykach wściekłego tłumu. A tak należy pisać o niewinności pokojowo nastawionych demonstrantów, ich młodym wieku, wielkiej krzywdzie, która ich spotyka. Optyka spojrzenia zależy często od światopoglądu, którym się kierujemy. Tak właśnie działająca optyka razi oczy - jak pewien światły wódz narodów określany mianem "słoneczka" - i to już na początku powieści. Tak oto bezkrytycznie wyznawana ideologia często przysłania racjonalne myślenie. Jest jej w książce całkiem sporo i jest ona dość ciekawa w zestawieniu z doświadczeniami tych czytelników, którym przyszło żyć w demokratycznym inaczej państwie socjalistycznym. Na szczęście ideologia, nie jest jednak sednem tej powieści.
Pochodzący z 1968 roku „Śmiejący się policjant” to już czwarty tom cyklu o przygodach szwedzkich policjantów w latach sześćdziesiątych, koncentrującego się na życiu codziennym funkcjonariuszy policji kryminalnej i ich zmaganiach z dręczącą społeczeństwo dobrobytu narastającą i wszechobecną przestępczością. Wyraźny ton publicystyczny tych powieści sprawia, że nie pokazują one rzeczywistości w sposób w pełni realistyczny. Wszystko jest wyjaśniane po swojemu, bez zbędnego obiektywizmu - tak, by wyznawanym wartościom stało się zadość. Jak w tym popularnym powiedzeniu: kiedy Kalemu zabrać krowę to złe, jeśli Kali wziąć cudzą krowę - to dobre.
„Że pewnego zwykłego wieczoru w najzwyklejszym autobusie dziewięć najzwyklejszych osób bez sensownego powodu kosi pistolet maszynowy. Pomijając niezidentyfikowanego mężczyznę, żaden z pasażerów niczym szczególnym się nie wyróżnia.”
Sprawa kryminalna jest dość ciekawa. Ktoś strzela do pasażerów miejskiego, piętrowego autobusu. Tylko spokojnej porze dnia należy zawdzięczać fakt, że ofiar jest zaledwie dziewięć. Wśród zastrzelonych jest Ake Stenstrom, policjant śledczy z głównego wydziału zabójstw, jeden z najmłodszych współpracowników Martina Becka. Kto strzelał? Dlaczego? Na te pytania policja, mimo zaangażowanych sił i środków, nie potrafi szybko znaleźć odpowiedzi. Śledzimy żmudną, frustrującą przez brak wyników, pracę kolegów Ake. Sprawdzanie życiorysów, powiązań, wątków. Przeglądanie akt starych spraw. Nachodzenie świadków, przesłuchania, powracanie do dawno zakończonych spraw. Przez większość czasu wydaje się, że mamy do czynienia ze zbrodnią doskonałą. Ale takich w prawdziwym życiu po prostu nie ma. Są tylko sprawy niewyjaśnione - celowo lub przez przypadek.
Całe śledztwo obserwujemy na szerokim tle społeczno-obyczajowym, dowiadując się wiele o perypetiach sercowych i rodzinnych policjantów z zespołu Becka. Mnóstwo tu mniej lub bardziej interesujących drobiazgów, pokazywania tła wydarzeń. Sporo obserwacji ludzi, jak i różnych - nie zawsze miłych - miejsc. Dość krótkie rozdziały dynamizują niezbyt w sumie porywającą akcję. Są jak kolejne filmowe ujęcia. Diagnozy stawiane przy okazji ówczesnemu społeczeństwu to głównie zbiór negatywnych opinii i ocen. Wyobcowanie, wzajemne niezrozumienie, choroba egocentryzmu. Uleganie konsumpcjonizmowi objawiające się np. gorączką zakupów przedświątecznych, brak wrażliwości, obojętność i niechęć do współpracy z policją. Policjanci nieustannie dogryzający sobie nawzajem, nie potrafiący uporządkować spraw prywatnych. Autorzy z lubością serwują nam praktycznie same negatywne obrazki podobno wzięte z obserwacji życia. I podobno jest gdzieś w tym ukryty humor, lecz na tyle dobrze, że trudno go dostrzec niewprawnymi oczami.
„Z czasem coraz gorzej się dogadywali i trochę mu ulżyło, że nie musi dzielić z nią łóżka. Niekiedy odczuwał z tego powodu wyrzuty sumienia, ale po siedemnastu latach małżeństwa niewiele można było na to poradzić, i dawno przestał się zadręczać, kto jest temu winien.”
Bohaterowie mało ze sobą szczerze rozmawiają. Może to jakaś cecha ludów Północy, powściągliwość w okazywaniu uczuć i emocji, wyrażaniu myśli. Wszyscy są do siebie podobni, mało kto budzi naturalną sympatię tą swoją życiową martyrologią i negatywną postawą wobec świata. Jedyne w jakiś dziwny sposób komiczne i ludzkie postaci tej powieści to Kristiansson i Kvant, prości policjanci z patrolu, bohaterowie to jednaki przerysowani jak wszyscy inni. Spójrzmy na taki oto opis policjantów którym towarzyszymy w dochodzeniu:
„Na przykład aroganckiego tłustego Kollberga. Albo stoickiego Melandera, którego aparycja ani na jotę nie podważała tezy, że najlepsi policjanci to koszmarni nudziarze. Albo ze wszech miar przeciętnego, czerwononosego Ronna. Albo Gunvalda Larssona, którego arcyzwalista postura i wytrzeszczone spojrzenie, z czego był dumny, każdego mogłoby pozbawić rozumu.
Albo jego, zasmarkanego Martina Becka. Poprzedniego wieczoru, patrząc na siebie w lustrze, zobaczył ponurego osobnika o szczupłej twarzy, szerokim czole, mocnych szczękach i smutnych szaroniebieskich oczach.”
"Śmiejący się policjant" to typowa powieść bardzo u nas modnego również w kinematografii nurtu moralnego niepokoju. Niepokojąca negatywnym, nieomal depresyjnym opisem rzeczywistości. Rozwijająca się powoli akcja, mroczne rozmowy, zwalające się na głowę ponure wnioski płynące z obserwacji społeczeństwa, deprymujący brak postępów w śledztwie - to wszystko czeka na spragnionego ciekawych wydarzeń czytelnika. I niektórzy mogą poczuć się zawiedzeni.
„Zestresowani obywatele społeczeństwa konsumpcyjnego mieli inne sprawy na głowie. (...) Epidemia nie oszczędziła nikogo. Wdzierała się do mieszkań, truła i niszczyła wszystko na swojej drodze. Dzieci płakały z wycieńczenia, ojcowie rodzin tonęli w długach. Zalegalizowane nabieranie ludzi kwitło w najlepsze, szpitale biły rekordy w liczbie nowych pacjentów z zawałami, rozstrojem nerwowym i czynnymi wrzodami żołądka.” To (trudno powiedzieć że zabawny) opis zakupowej gorączki przedświątecznej w Szwecji lat sześćdziesiątych. Jakże wtedy inaczej było u nas, w tasiemcowych, miłych kolejkach w których ludzie, stojąc godzinami, mogli bez nerwów dobrze poznać się wzajemnie i szczerze porozmawiać.