Ameryka w bardzo krzywym zwierciadle
Sędzia Sądu Najwyższego J.Mortimer Brinnin zaczął uszy owijać folią aluminiową. Podobno to dość skuteczny sposób na zabezpieczenie przed podszeptami duchów, zwłaszcza tak złośliwych jak Olivera Wendella Holmesa juniora. Ten fakt jak i jemu podobne, np. wykrywanie przez sędziego muren pływających w toalecie lub próby wysyłania drogą służbową worków ze śmieciami kuchennymi do Omaha, spowodował wakat na eksponowanym stanowisku. Wakat, który rozruszał średnią temperaturę medialnych debat polityków, dziennikarzy i dyżurnych ekspertów od wszystkiego. We współczesnej rozwiniętej, tolerancyjnej demokracji zachodniej można mieć swoje za uszami, wyróżniać się pozytywnie dziwactwami, trzymać nieświeże i świeże trupy w szafie, ale nie można przesadzać w zwracaniu na siebie uwagi. A sędzia zwrócił uwagę nie tylko na siebie, ale i na swoich ciężko odpoczywających na ważnych stanowiskach kolegów.
Niespodziewany wakat rozgrzał również umysły dwóch niezbyt się lubiących osób ze świecznika: prezydenta Donalda P.Vanderdampa (osoby, która nominuje sędziów SN) oraz senatora Dextera Mitchella, przewodniczącego Senackiej Komisji Sprawiedliwości (osoby, która w praktyce akceptuje nominowanych). Dobrze płatne i niosące ze sobą splendor stanowisko do obsadzenia stało się okazją do rozegrania wielu meczów ping-ponga między zainteresowanymi stronami: propozycja kandydata w wykonaniu prezydenta - efektowne „ścięcie” jej przez Mitchella. Cóż, senator sam zapragnął zostać szanownym sędzią na co absolutnie, dla zasady i pod żadnym pozorem, nie mógł się zgodzić prezydent. Konflikt jakich codziennie są pełne media w spokojnej rozwiniętej zachodniej demokracji.
Po błyskotliwym, wyrafinowanym odrzuceniu dwóch poważnych kandydatur na stanowisku sędziego SN prezydent Vanderdamp - dziwak nie zamierzający kandydować na drugą kadencję - wpadł na niebanalny pomysł. Zaproponował tym razem nie kogoś z palestry, a sędzinę Pepper Cartwright znaną z telewizyjnego show „Sala rozpraw numer 6”. I o tym w gruncie rzeczy jest ta książka.
Są różne rodzaje satyry: oparta na dwuznaczności, na niedopowiedzeniach, na śmiertelnej powadze satyryka niezmiernie rozśmieszającej odbiorców, na niepowadze i wesołkowatości satyryka rozśmieszającej przede wszystkim jego samego. Christopher Buckley, autor Sądnych konkurów, wybrał rozbawianie czytelników kpiącym, ociekającym ironią tonem, nieustanną zgryźliwością i złośliwością w opisywaniu prawie wszystkich postaci i sytuacji. Język pisarza jest ostry jak firmowy nożyk do golenia z czterema ostrzami pociągniętymi wiązką lasera. Oczywiście, ma on naturalny dla większości popularnych intelektualistów dar omijania ostrzem satyry tego, co politycznie niepoprawne. Tam, gdzie jest to bezpieczne siecze słowem jak samurajskim mieczem. Dostaje się politykom i prawnikom, producentom telewizyjnym i zwykłym Amerykanom, protestantom i przeciwnikom aborcji, osobom nietolerancyjnym i tolerancyjnym zbyt mało. Niektórym się nie dostaje bo odpowiednio głęboko wierzą w ewolucję, choć nie wiadomo czy w wersji zaproponowanej kiedyś przez Darwina, czy też uwspółcześnionej, Darwinowskiej wcale nie przypominającej.
Buckley pisze bardzo sprawnie. Słowami obraca jak wytrwany barman shakerami. Gorzko-śmieszny jest obraz jaki przedstawia, nawet biorąc pod uwagę wyraźne przerysowania. Politycy to na ogół chrobliwie ambitni aktualni idoci lub ludzie właśnie przechodzący szybki proces idiocenia, przywódcy koncentrują się głównie na sobie, a sprawy państwa mają na dalszym planie (oczywiście nieoficjalnie, bo oficjalnie nie śpią tylko pilnują by naród miał się dobrze), sędziowie i inne ważne osoby to w większości wariaci, lenie i cwaniacy. Dla telewizyjnych guru liczą się tylko słupki oglądalności i związana z tym mamona. Dla przeciętnych obywateli, przeżuwaczy medialnej papki, liczy się tylko fun, lekki, nie wymagający myślenia, z radosnym zabawianiem się kosztem innych. Autor też stara się zabawiać nas kosztem innych, ale taka jest poniekąd rola satyryka.
Powieść jest mocno amerykańska, oparta na niuansach tamtejszej polityki, funkcjonowania świata mediów i obszaru sądownictwa. Może to utrudniać lekturę osobom nieobeznanym w temacie i nie wyłapujących licznych aluzji autora do rzeczywistości. Trochę męczący może być też prześmiewczy ton, który nie zmienia się od pierwszej do ostatnie strony książki. Cóż, takie książki albo kogoś zdecydowanie bawią albo nie. Jedyną wiarygodną formą sprawdzenia tego, jest sięgnięcie po nie. A nuż będzie to strzał co najmniej w dziewiątkę.