Wbrew pozorom, naprawdę trudno napisać dobrą powieść grozy. Zazwyczaj bowiem gdy tylko pojawiają się potwory, wampiry czy zombie, fabuła staje się przerysowana, banalna, a czasami nawet komiczna, nieprzemyślana. Dobrze z wyzwaniem poradził sobie Mats Strandberg, autor „Przeklętego promu”, powieści z drobiazgowo zarysowanymi bohaterami i świetną narracją, prowadzoną z kilkunastu perspektyw – oczami pasażerów i personelu promu. Nie jest to horror idealny, ale niewiele mu do tego miana brakuje.
„Baltic Charisma” wypływa w swój kolejny rejs ze Sztokholmu do Turku. Na pokładzie łącznie z załogą znajdują się ponad dwa tysiące osób, pragnących dopłynąć do Finlandii w sprawach rodzinnych lub biznesowych, albo chcących po prostu świetnie się bawić: nadużywać alkoholu i zawierać przygodne znajomości. „Baltic Charisma” to stary, prawie trzydziestoletni prom, który lada dzień „przejdzie na emeryturę”. Jego pracownicy, chociaż zarzekają się, że wkrótce znajdą lepszą pracę, tak naprawdę wrośli w atmosferę i koloryt statku. Specyfika pracy i długie rozłąki z domem na lądzie sprawiają, że wielu pracowników wiedzie smutne, pełne frustracji i niespełnionych nadziei życie. Prom ich osacza, wysysając z nich całą radość życia.
Ten jednak rejs różni się od setek poprzednich. Na prom wsiadają bowiem matka z synem, budzący podświadomy strach w osobach, które choć na moment się z nimi zetknęły. Katastrofa, do jakiej wkrótce doprowadzą, okaże się wręcz niewyobrażalna.
Mats Strandberg nazywany jest szwedzkim Stephenem Kingiem. I słusznie. To, jak buduje atmosferę grozy, z jaką sugestywnością opisuje poszczególne sceny i jak stopniuje, potęguje napięcie, przyrównać można tylko do prozy mistrza gatunku, autora Pod kopułą czy Stukostrachów. Chociaż „krwawa jatka” ma miejsce dopiero po setnej stronie książki, to drobiazgowość, z jaką przedstawia bohaterów, prezentacja pasażerów i personelu, jakiej dokonuje, opisy emocji, uczuć i charakterów postaci sprawia, że dreszcz niepokoju czytelnik poczuje już od pierwszej strony książki. Bohaterowie odarci są bowiem ze wszystkich masek. Poznajemy ich jako ludzi słabych, rozczarowanych, pragnących choć na chwilę - w butelce alkoholu czy w ramionach przygodnego kochanka - zaznać chwili zapomnienia. Nic przed czytelnikami nie ukrywają. Z atmosfery powieści wnioskujemy, jakie mają lęki, czemu są rozczarowani, co odbiera im radość życia.
Autor nie boi się mówić o ludzkich wadach i żądzach, które stają się coraz bardziej wyraźne, gdy „zło” rozprzestrzenia się na promie. To zło, dopóki nie zostaje zdefiniowane, jest przerażające, tak działające na wyobraźnię czytelnika, że trudno po lekturze książki wejść do ciemnego pokoju. Gdy jednak wyjaśnione zostaje, kim są „potwory” mnożące się na promie, napięcie i irracjonalny strach nieco opadają. Lęk, który potrafimy nazwać, który ma swoją definicję, nie budzi już takiego strachu jak to, co nieznane i nienazwane. I tu właśnie pojawia się małe zastrzeżenie do autora. Chociaż z biegiem powieści czytelnicy domyśliliby się, z jakim monstrum zmierzyć się muszą pasażerowie i personel promu, to jednoznaczne nazwanie go nieco psuje misternie budowaną atmosferę powieści.
Zło zamknięte w obiektywnie niewielkiej przestrzeni promu, w zamkniętej społeczności pasażerów i personelu jeży włos na głowie. Zwroty akcji sprawiają, że z promu bohaterom nie uda się uciec bez narażania się na śmierć. Zło to jednak nie tylko potwory człapiące na promie, to nie tylko krew zalewająca pokłady, sącząca się ze ścian, to nie tylko okaleczone i rozszarpane ciała. To także coś, co czai się głęboko w duszach bohaterów. Mówi się, że nikt nie jest na wskroś dobry ani zły. Doprawdy? Jak zachowywać się będą ludzie ogarnięci paniką i pragnieniem przeżycia w ogarniętym katastrofą promie? Do czego będą zdolni w obliczu śmierci, jak będą się zachowywać, gdy na szali postawione zostanie życie ich i najbliższych im osób? Jakich wyborów dokonają w sytuacji kryzysowej, ostatecznej?
„Przeklęty prom” to horror w klasycznym wydaniu. Mały, pięcioletni chłopiec jako uosobienie zła często pojawia się w powieściach i filmach grozy. Pucołowaty cherubinek nigdy nie kojarzy się z potworem. Jak udowadnia Strandberg, pozory mogą mylić. Akcja zatacza koło. To, co wydawało się końcem koszmaru, tak naprawdę jest tylko nowym jego początkiem. Język powieści jest prosty, nie brak w nim wulgaryzmów czy potoczyzmów. Dodaje to książce wiarygodności i sprawia, że bez trudu wyobrażamy sobie opisywane sceny czy emocje bohaterów. Akcja książki pędzi w zastraszającym tempie. Opisy kolejnych wydarzeń czytelnik poznaje z relacji kilkunastu bohaterów. Tak zmieniające się perspektywy, niczym obraz rejestrowany przez kamery ochrony promu sprawia, że widzimy zdecydowanie więcej, że wchodzimy w skórę postaci – zarówno tych „złych”, jak i tych, które próbują pomagać innym.
Autor „Przeklętego promu” ma za zadanie obudzić w czytelniku grozę - i świetnie mu się to udaje. Krwawe sceny i drobiazgowość, z jaką opisuje masakrowanie ciał, budują w wyobraźni czytelnika drastyczne i trudne do wymazania z pamięci obrazy. Książka Matsa Strandberga to świetny materiał na scenariusz filmu, który spodobałby się wszystkim miłośnikom naprawdę krwawych scen.
Masz siedemnaście lat. Jest lato i świat wygląda dokładnie tak jak zawsze, ale ty wiesz, co się zbliża. Za miesiąc nie będzie nas wszystkich. Jak to jest...
Jessica nie może przestać myśleć o Jakobie. Dlaczego zniknął? Nie daje jej to spokoju, nie pozwala cieszyć się życiem. Mijają lata, Jessica zawiera nowe...