Przeglądałem ostatnio stare felietony Tomka Beksińskiego. W ostatnim tytule z cyklu „Opowieści z krypty”, w „Fin de Siecle”, Tomek narzekał, że każde wielkie dzieło musi doczekać się współczesnej kontynuacji, i że niedługo powstanie „Makbet 2”. I choć Tomka nie ma już wśród nas od paru lat (popełnił samobójstwo wkrótce po napisaniu wspomnianego felietonu), to „Powrót Wolanda” sprawia, że ten świetny tłumacz i publicysta przewraca się zapewne w grobie. Epatowanie śmiercią doprowadza to tego, że „święta pamięć” zawodzi. I zastanawiam się teraz, czy Tomek nie został przypadkiem skremowany? To znacznie utrudniłoby mu przewracanie się w grobie, a raczej sprowadzałoby jego potencjalne dezaprobujące zachowanie do analogicznego względem sztucznego śniegu w szklanych kulach. Śniegu, który przy potrząsaniu opada na miniaturkę jakiegoś budynku - ot, na przykład Pałacu Zimowego. W podobnych okolicach rozgrywa się akcja powieści Ruczinskiego. Po paru latach od opisanych przez Bułhakowa wydarzeń, w Moskwie znów pojawia się znana już gromadka, której przoduje Woland: Korowjow, Behemot, Azazello, Hela ('Hella' w tłumaczeniu Chłystowskiego) i inni. Ponownie dokonują rozrachunku z nieuczciwą, zakłamaną, skorumpowaną władzą – tym razem czasów pierestrojki. Jednocześnie pomagają Jakuszkinowi, młodemu, zdolnemu, i – co idzie najczęściej w parze – niedocenianemu pisarzowi. Korzystając z nadprzyrodzonej mocy, nasi bohaterowie rozliczą się z artystycznym środowiskiem ówczesnej Rosji, robiąc przy tym niemałą zadymę. Pisząc kontynuację jakiejś książki, której na dodatek nie było się autorem, należy oczekiwać zestawienia z pierwowzorem. „Mistrz i Małgorzata” to dzieło doskonałe i Witalij Ruczinski musiał być świadom tego, że jedyne, co mu pozostało, to odtworzenie poetyki książki Bułhakowa. Każda bowiem próba ingerencji w stylistykę tamtej powieści odczytana byłaby jako zarzut. I widać, że stara się pisać Bułhakowem. Przy czym to, że widać, jak się stara, jest właśnie zarzutem najcięższym. Konstrukcja fabuły „Powrotu Wolanda” rzeczywiście przypomina „Mistrza i Małgorzatę”. Duża liczba wątków, różne wydarzenia, luźno ze sobą powiązane, dziejące się czasem jednocześnie, wplatane fragmenty opowiadania Jakuszkina – to przypomina oryginał. Kreacje bohaterów, tak głównych (zaczerpniętych z pierwowzoru oraz nowych), jak i dalszoplanowych, są także bułhakowskie. Gorzej z samą narracją. Opowiadający nazbyt często ujawnia samego siebie, za dużo jest tu autorefleksji i autotematyki, wtrąceń narratora itp. Ich ograniczona ilość dodałaby powieści pewnej oryginalności, ale nadmiar – męczy. Sam język zaś wydaje się dość nowoczesny. Można to tłumaczyć późniejszym czasem akcji... i będzie to dobre wytłumaczenie – ale nie zrekompensuje zatraty stylu niezapomnianej powieści Bułhakowa. „Powrót Wolanda” to książka przyjemna w odbiorze. Łatwo się ją czyta, a łezka się kręci w oku na wspomnienie chwil, spędzonych kiedyś z „Mistrzem i Małgorzatą”. Tyle że o powieści Runiczinskiego zapomina się już następnego dnia po przeczytaniu i raczej nie chce się do lektury więcej powracać. I w tym między innymi widać, że daleko Ruczinskiemu jeszcze do Bułhakowa.