Jak do diabła napisać książkę o własnym życiu, kiedy to życie jest pełne dziur, kłamstw, oszustw, zmyśleń i zafałszowań, jak do diabła nadać temu sens?
Podwójna wygrana jak nic Raymonda Federmana to pod wieloma względami książka nieszablonowa. Daleka od wszystkiego, co tradycyjne, stereotypowe i w zasadzie odmienna od wszystkiego, czego czytelnik może się spodziewać… Czego więc należy oczekiwać? Podtytuł książki: Prawdziwy fikcyjny dyskurs w pełni oddaje charakter lektury, od razu kieruje na właściwy trop. DYSKURS to termin oznaczający rozmowę, dyskusję, przemówienie. To coś więcej niż zwykły TEKST. Tekst jest jedynie wytworem procesu językowego, czymś dokonanym i statycznym, dyskurs w stosunku do tekstu jest procesem dynamicznym. Książka posiada fabułę, ale nie tradycyjną, raczej szczątkową, a także zawiera sporo elementów, które do niej nie należą. Autor zamieszcza powieść w powieści, a raczej przystępuje dopiero do jej pisania, odsłaniając przy okazji mechanizmy tworzenia utworu literackiego…
Spoglądając od strony technicznej – ta książka także jest niezwykła. Na pierwszy rzut oka przypomina raczej zaawansowany podręcznik do pisania na maszynie. Przykuwa uwagę niezwykłą typografią druku. Poszczególne strony różnią się znacznie zarówno od siebie, jak i od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, powstały bowiem bez użycia „edytora tekstu”. Miejscami uważne przeczytanie kolejnych fragmentów stanowi prawdziwe wyzwanie. Tekst przypomina labirynt, który czasem czytamy tradycyjnie, a czasem wspak, na ukos, wzdłuż marginesów i… na wiele jeszcze innych sposobów. Autor w tym zakresie wykazał się niezwykłą pomysłowością.
Czy Podwójna wygrana jak nic to przykład współczesnej awangardy? Książka jest nowatorska i awangardowa, ale powstała… 39 lat temu. Stanowi dla tłumaczy tak wielkie wyzwanie, że przełożona została dopiero na trzy języki (w tym polski znakomity przekład Jerzego Kutnika). Wydana została w 2010 roku przez Korporację Ha!art jako 16 tom Serii Liberatura. Warto zwrócić uwagę na tę serię, bo Liberatura wydaje książki niezwyczajne, których tekst i strona wizualna (słowo i przestrzeń dla tego słowa, wygląd, układ stron) są jednakowo ważne i ściśle z sobą powiązane. Wszystkie elementy są jednakowo istotne dla ostatecznego wrażenia i odbioru dzieła.
Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że w powieściach występuje tradycyjny narrator. Raymond Federman już we wstępie zaznacza, że tym razem jest inaczej, gdyż dyskurs toczy się właściwie między czterema postaciami. Narrator pierwszy to obiektywny protokolant (uparty i zdeterminowany mężczyzna w średnim wieku), narrator drugi – nieodpowiedzialny paranoik, postać trzecia to zaś główny bohater powstającej na naszych oczach powieści, który przycupnął obok narratora i czeka cierpliwie, co ten dla niego wymyśli. Wreszcie ktoś, kto jest odpowiedzialny za cały ten bałagan: autor powieści.
Jak najprościej określić, jaka jest fabuła książki?
Oto mężczyzna w średnim wieku, który zdobywa dosyć sporą sumę pieniędzy, postanawia wynająć pokój w hotelu, zamknąć się w nim na rok, aby napisać powieść. Ten pomysł wydaje się czytelnikowi w pierwszej chwili dosyć dziwaczny. Zamknąć się na 365 dni, odgrodzić się od świata, żeby napisać książkę? Dziwne.
Ponieważ przedsięwzięcie jest nietypowe i niecodzienne, wymaga niezbędnych przygotowań. W tym celu narrator zaczyna planować, rozmyślać i organizować całe zamierzenie w najdrobniejszych szczegółach. Zastanawia się, jakie standardy musi spełnić lokal, sporządza listę niezbędnych do przeżycia produktów (kluski, papierosy, kawa, cukier, papier toaletowy) oraz próbuje stworzyć plan powstawania samej powieści. W efekcie, ponieważ autor wypowiada się czasem jako narrator, a czasem jako główny bohater, powstaje dosyć niezwykłe wrażenie piętrowej narracji.
Czytelnik podczas lektury staje się świadkiem powstania powieści-w-powieści, bowiem utwór ma budowę szkatułkową Ważna jest też fabuła powieści właściwej. Jej bohaterem jest dziewiętnastoletni, cudem ocalały z wojny chłopak, który stracił całą rodzinę w obozie koncentracyjnym. Młodzieniec udaje się w podróż do Ameryki na zaproszenie wuja, aby zapomnieć o tragedii i zacząć życie od nowa.
Wnikliwy czytelnik, który poznaje życiorys Raymonda Federmana (matka uratowała go przed wywiezieniem do obozu, ona i dwie siostry zginęły) łatwo dostrzeże, że autor „wyposażył” swojego bohatera we własne doświadczenia, podarował mu swoją datę urodzenia, wygląd, problemy i rozterki, fantazje i marzenia, każe mu powtórzyć dokładnie tę samą drogę. Federman prawie całkowicie się odsłania, ale jednocześnie zaczyna grać z czytelnikiem w osobliwą grę, w której za wszelką cenę zastrzega, że użyte przez niego fakty nie mają nic wspólnego z autobiografią. Im bardziej czytelnik staje się pewny, że opisywany chłopak to alter-ego pisarza, tym bardziej Federman się od tego odżegnuje, podkreślając, że każda powieść, już z samej definicji - może być jedynie fikcją.
Zupełnie niezależnie od tego, ile własnej historii autor zawarł w swojej powieści, nie można nie docenić nowatorstwa, z jakim potraktował temat związany z Holocaustem. Federman nie wyraża swojej tragedii wprost, śmierć bliskich określa symbolem (X*X*X*X*) i pozostawia prawie bez komentarza. Skąpe aluzje, rzucane od czasu do czasu, kwestie delikatnie poruszone, jakby zaledwie muśnięte i natychmiast zarzucone, niosą taki ładunek emocjonalny, że momentalnie wnikają w podświadomość czytelnika, a w zestawieniu z obsesyjnie poruszanymi, zupełnie trywialnymi, czasem wręcz infantylnymi sprawami dnia powszechnego wywołują wstrząsające wrażenie…
Narrator kluczy, zmienia fakty, jakby chciał, by czytelnik we wszystko zwątpił albo we wszystko uwierzył. Nie potrafi zdecydować się ostatecznie na wybór imienia głównego bohatera, specjalnie podkreślając jego fikcyjność. Jesteśmy więc świadkami jak Robert, Boris, Samuel, Dominique (ale nie Raymond!) przypływa do Ameryki, aby zapomnieć o utracie matki i sióstr, ale ukojenie nie będzie mu dane. Znajduje pustkę i samotność Otaczający go ludzie, nawet życzliwi, pragnąc okazać mu swoje współczucie, wywołują przeciwny efekt. Chłopak ma poczucie, że balansuje nieustannie nad krawędzią przepaści, a odwieczne pytania o pochodzenie, o losy rodziny, powodują, że rana nie może się zabliźnić. Jak ma wyrazić swój ból i stratę? Czy są słowa, które mogą opisać jego przeżycia? W jaki sposób ma uciec od traumatycznych wspomnień, wciąż od nowa odpowiadając na te same pytania? I jeszcze te współczujące spojrzenia ludzi, którzy nic nie rozumieją, którzy potakują głowami, rozmawiają o doświadczaniu Zagłady, o tej wielkiej tragedii tysięcy istnień… przy kawie i ciasteczkach!
Pisarz nie ułatwia zadania i nie podaje faktów, jak to zwykle bywa - "na srebrnej tacy". Raczej uczyni wszystko, co tylko możliwe, by wszystko skomplikować, by wytrącić czytelników z powieściowej rutyny. Zamiast faktów mamy aluzje, pokonujemy prawdziwy labirynt, odczytując tekst, przepychamy się wraz z narratorem przez stosy pudeł z kluskami, kartony papierosów, przeliczamy jego powieść na litry kawy i na ilość „sztachnięć” papierosem (swoją drogą: czy ktoś zastanawiał się kiedyś nad „żujnością” gumy?), jesteśmy świadkami chłopięcych fantazji i spraw, które zwykle poruszane są przez mężczyzn, gdy pozostają we własnym gronie…
Jednak z czasem coraz lepiej zaczynamy rozumieć dziwaczny zamysł narratora, który pragnie zamknąć się, odgrodzić od świata, by napisać swą powieść. Narrator (nie autor!) chce uciec od traumatycznych wspomnień, a jednocześnie wie, że uciec się nie da. Można jednak zakląć swoje doświadczenia w książkę jako rodzaj terapii. W tym celu narrator musi odseparować się od świata w pokoju hotelowym i będzie to dla niego symboliczne zamknięcie w obozie. Nawet fakt, że nie jest to pokój we własnym mieszkaniu ma znaczenie. Narrator nie posiada niczego na własność, on nie ma nigdzie domu. To tylko lokal tymczasowy.
Styl autora jest cały czas zmienny, niewygodny i irytujący. Bawi tylko do czasu, potem trzeba sporo samozaparcia, by brnąć dalej… Po co więc autorowi te wszystkie labirynty, wzorki, szlaczki i rebusy czytelnicze? Dla zabawy, nowatorstwa i eksperymentu? Wydaje się raczej, że że autor chce czytelnika wytrącić z równowagi, postawić na baczność… Uwierać jak kamyk w bucie… Nie pozwolić wygodnie umościć się przy lekturze w ulubionym fotelu, byśmy w momencie, gdy poznajemy historię Roberta, Borisa, Salomona, Dominiqua (bo przecież nie Raymonda!), ale też tysięcy innych ludzi dotkniętych doświadczeniem Zagłady, nie pozostali obojętnymi…
Zmierzenie się z utworem Raymonda Federmana to nie lada wyzwanie. Autor zafundował czytelnikom woltyżerkę narracyjną, a czytelnik zmuszony jest do prawdziwej ekwilibrystyki umysłowej.
Recenzja opublikowana na stronie: http://ksiazkioli.blogspot.com