Nostalgiczna, pełna refleksji proza to doskonałe remedium na szarość za oknem, postępujące zbrązowienie liści i ciężką, wyczuwalną w powietrzu depresyjną wilgoć. Nic tak nie koi zmysłów i obnażonych na jesień nerwów, jak powolna narracja, skomplikowane zdania, pełne liryzmu frazy. Działa to na zasadzie przeniesienia, rozpuszczenia w strukturach fabularno-stylistycznych, które zapewniają izolację – osłaniają przed smutkiem rzeczywistym, pozwalając zatracić się w życiu bohaterów, w ich problemach i emocjach, co oddala nas samych od szarzejącej codzienności. Niewielu jest takich czarodziejów, u których każde zdanie to doskonały przykład słownej resublimacji, mistrzowskiego wyłapywania fraz z chmury prawdopodobieństwa i późniejsze ich formowanie w nienaruszalny monolit. W głównym nurcie potrafią to McCarthy, Rushdie, Roth, DeLillo, McEwan plus kilku innych. W fantastyce wybór jest znacznie mniejszy i (co ciekawe) zazwyczaj są to autorzy trudni do jednoznacznego zaklasyfikowania, często piszący na pograniczu gatunków, przez co nie do końca trafiają do fandomowych purystów.
Takim twórcą jawi się Ian R. MacLeod, znany w Polsce przede wszystkim z powieści Wieki światła i Dom burz, wydanych w serii "Uczta Wyobraźni". Są to książki pięknie napisane (i świetnie przetłumaczone), w których momentami słowny przepych przyćmiewa warstwę fabularną. Wielu krytyków okrzyknęło MacLeoda współczesnym Dickensem, co oczywiście wynika nie tylko z maestrii w układaniu zdań, ale również z wnikliwego opisywania losów jednostki na tle wielkich, historycznych przemian. Trzeba więc być przygotowanym na lawirowanie pomiędzy skalą mikro i makro, przy czym (mimo wszystko) ta pierwsza zdaję się w twórczości autora ważniejsza, a potwierdza to niedawno wydana kompilacja Podróże. Pieśń czasu, która jest zarówno zbiorem opowiadań, jak i powieścią.
Na pierwszych dwieście stron składają się Podróże, czyli wybór dwóch dłuższych i siedmiu krótszych historii o zróżnicowanej tematyce. Otwierająca zbiór Opowieść młynarza to jego najmocniejsza część. MacLeod wraca w niej do świata wykreowanego we wspomnianych Wiekach światła, a później wzbogaconego w Domu burz. Ponownie ważną częścią fabuły jest gospodarka cechowa, eter, uprzemysłowienie. Jednakże, w odróżnieniu od poprzedniczek, Opowieść młynarza zaczyna się, gdy wykonywana profesja otaczana była nabożną czcią, kiedy maszyny wraz z magią nie odgrywały roli najważniejszej. Zmienia się to wraz z biegiem stron, w trakcie których śledzimy losy ostatniego ze staro-szkolnych młynarzy, beznadziejnie opierającego się technikaliom. Obserwowanie postępującego rozkładu napawa smutkiem, podobnie jak uczucia bohatera do Fiony Smith. Od przyjęcia urodzinowego wisi nad nimi (oraz nad ich najbliższym otoczeniem) fatum. Gdy dochodzi do tragedii, wydaje się ona skonstruowana w szekspirowskim stylu, najbardziej klasycznym w wymowie, bo przewidywalnym, ale zarazem dosadnym. Melancholia sączy się z kartek, a potęgujący dramat wbija zimne szpony w serce, rozszarpując je w trakcie cudownie lirycznego finału. Wszystko to sprawia, że Opowieść młynarza można uznać za jedno z najpiękniejszych, najbardziej nostalgicznych opowiadań z gatunku fantastyki (owszem, w niniejszej historii jest jej nad wyraz dużo). Szkoda, że w warstwie stylistycznej zabrakło tak charakterystycznych dla świata eteru neologizmów.
Pozostałe teksty porywają w mniejszym stopniu, nie prezentują się bowiem aż tak doskonale, czasami zrażając niejasnościami bądź niepotrzebnym, sztampowym zwrotem akcji (np. w zakończeniu Żywiołów lub Buntu Anglików). Ciekawie prezentuje się Dbaj o siebie, którego pomysł wywodzi się z wariacji typowej dla prozy hard S-F, po czym rozwija się w satysfakcjonującą opowieść obyczajową. Na duże uznanie zasługuje Dywan z hobów, przedziwne opowiadanie o niewolnictwie, gdzie służącymi ludzi został bliźniaczy, przypominający neandertalczyków, gatunek. MacLeod płynnie przeskakuje w nim od skali mikro do makro, prezentując intrygującą historię alternatywną. Z kolei Wainwrightowie na wakacjach to opowieść o rokrocznie biwakującej rodzinie, w której wszyscy (poza ojcem) mają dosyć spędzania wczasów w taki sposób. Element fantastyczny praktycznie nie istnieje w tym tekście (wyrażony jest bardzo ogólnikowo i to od czytelnika zależy, jak go zinterpretuje), pojawia się za to bolesna tęsknota za dzieciństwem, wakacjami, podróżami w nieznane. Pod względem nastroju tekst przypomina Ciało Stephena Kinga i podobnie jak ten właśnie pisarz, MacLeod z dużą wprawą gra na uczuciach odbiorcy, sygnalizując raz po raz nadchodzącą tragedię.
O spotkaniach z innymi wyspami to najbardziej niesamowity i jednocześnie najtrudniejszy w zrozumieniu tekst "Podróży". Długi na zaledwie dwie strony, kryje w sobie niezliczone głębie interpretacyjne, przez co nawet po kilkukrotnym przeczytaniu czytelnik nie może mieć pewności, że trafia w sedno ze swoją analizą. To intrygująca, jak zawsze fenomenalnie napisana impresja, którą należy niespiesznie smakować. W opozycji postawić można Zwieńczenie, również krótką historię, tym razem jednak wyrazistą i niefantastyczną, która skupia się na przełamywaniu lęków oraz na zyskaniu pewnej bolesnej samoświadomości tuż po.
Zamykająca zbiór Druga podróż króla, niestety, ginie w niedopowiedzeniach, a szkoda, gdyż w warstwie koncepcyjnej intryguje, a plastyka słowa sprawia, że przypomina to starodawną kronikę lub stylizowany na nią reportaż. Nie zmienia to jednak faktu, że całościowo Podróże to bardzo zróżnicowany, niosący ze sobą wiele czytelniczej satysfakcji wybór. Zgromadzone w nim opowiadania bywają we fragmentach sztampowe lub niejasne, ale to nadal wyśmienita proza, o której nie zapomina się zaraz po odłożeniu książki na bok. Niemniej, należy zaznaczyć, że "zjadaczy" czystej fantastyki może ona dosyć szybko znużyć lub zniechęcić – sięgając po nią, warto mieć świadomość tego, że MacLeod porusza się w ramach wielu gatunków i niekoniecznie premiuje fantasy czy science-fiction.
Potwierdza to druga część omawianej kompilacji czyli Pieśń czasu. To bardzo stonowana powieść, znacznie wolniejsza niż Wieki światła lub Dom burz, gdzie historia życia bohaterki (skrzypaczki Roushany Maitland) wysuwa się na pierwszy plan, a dosyć intensywne wydarzenia teraźniejsze, oraz przemiany minionych lat stanowią doskonałe tło dla fabuły. Trudno przypisać ją do konkretnego nurtu, ponieważ MacLeod swobodnie korzysta z hard science fiction i fantastyki postapokaliptycznej, a także z obyczaju, thrillera oraz chwytów typowych dla autobiografii. Wszystko w różnych proporcjach, w zależności od stopnia zaawansowania opowieści. Jeśli mielibyśmy się skupić na samej kreacji świata, to mimo pewnej pobieżności i dostrzegalnych ogólników, wydaje się ona spójna, sensowna, ekstrapolowana z wydarzeń i osiągnięć współczesnych. Grzmią w Pieśni czasu echa wielkich, atomowych konfliktów, katastrof ekologicznych oraz fascynacji Azją, szczególnie Indiami (niestety, nie w takim zakresie, jak w Rzece bogów lub Nakręcanej dziewczynie). Unosi się nad tym (jakże by inaczej!) otoczka transhumanistyczna, która w finale powieści odgrywa bardzo istotną rolę.
Pieśń czasu silnie emanuje wpływem Prousta, tym bardziej, że znaczną część akcji umiejscowiono we Francji. Roushana nie tyle przypomina Marcela, głównego bohatera W poszukiwaniu straconego czasu, co dzieli z nim metodę wspominania. Jak u francuskiego mistrza, reminiscencje pojawiały się pod wpływem niewiele znaczących wydarzeń, tak u MacLeoda dzieje się to w trakcie wykonywania prozaicznych czynności: spożywania kolacji, porządkowania zdjęć, dokumentów i pamiątek. Zresztą, unosząca się nad każdą sceną melancholia również zdaje się tożsama z arcydziełem Prousta. Jednak różni je skala – w prozie Brytyjczyka strumień świadomości nie jest aż tak nasilony, poza tym w scenach finalnych Pieśń czasu wchodzi na obroty w pewien sposób Proustowi niedostępne.
Kolejną dużą różnicę stanowi Adam - postać, która u MacLeoda pojawia się w pierwszej scenie książki, przez co bohaterka nie rozpamiętuje przeszłości samotnie. Ma to ogromne znaczenie dla finału, a także dla ostatecznej wymowy tekstu. Dzięki temu Pieśń czasu jawi się nie tylko jako historia umierającej kobiety, która wiodła ciekawe życie, ale też ma w sobie coś z katharsis, pogodzenia z losem, akceptacji chwil minionych i tych najbliższych, pełnych cierpienia. Całości dopełnia maestria słowna MacLeoda (w kilku scenach bliska muzycznej wrażliwości MacEwana z Amsterdamu).
Jeśli więc Podróże wydawały się momentami nierówne, to Pieśń czasu nie cierpi na tę wadę – to misternie skonstruowana powieść z wyrazistymi bohaterami, okraczona niebywale sugestywnym stylem z powolnie prowadzoną narracją, która przyjemnie eksploduje w finale. Nie dostrzega się w niej ani nadmiaru, ani "przekombinowania", każdy element zdaje się dopracowany, na właściwym miejscu. Zawiedzeni mogą być jedynie wielbiciele jednoznacznych klasyfikacji gatunkowych, którym pozostaje Pieśń czasu po prostu odradzić. Pozostali, szczególnie poszukiwacze nowych wrażeń, wspomnianej izolacji przed jesiennym zatraceniem w szarzyźnie, będą zadowoleni.