Czytając cudzy dziennik, czytelnik ma poczucie wkraczania w sferę nad wyraz intymną. To jak grzebanie pazurem w cudzych myślach, próby odczytania ich znaczenia i poszukiwania punktów wspólnych z własnymi doświadczeniami.
Dziennik młodej poetki, Edy Ostrowskiej, pisany był w latach 1979-1981, a więc w zamierzchłych już czasach innej zupełnie epoki. Większość jej obecnych czytelników przychodziła w tych latach dopiero na świat. Dla Edy świat był miejscem wrogim, obcym, trudnym do zaakceptowania. Uciekała od niego, chciała z niego zrezygnować. Gotowa była nawet do ograniczenia własnej wolności, byle tylko nie musieć w nim uczestniczyć z pełną odpowiedzialnością. Mając lat dwadzieścia, leczyła się psychiatrycznie. To właśnie w zakładzie powstawały te zapiski, będące świadectwem jej buntu, niezgody na rzeczywistość.
Mam dwadzieścia lat, kochałam trzech chłopaków, jednego mężczyznę w wieku spadania wiśni, jedną kobietę otuloną w szal, napisałam sześć stukartkowych zeszytów pamiętnika, niecałe trzy zeszyty wierszy, zbiór listów do niemądrego chłopaka, którego przez czysty przypadek dwoje jeszcze młodych ludzi nazwało Zdziśkiem, dziennik z pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Lublinie i trochę krótkich tekstów, skończyłam liceum ogólnokształcące, dostałam na studia. Tak podsumowuje autorka swoje dotychczasowe życie, by podsumować to bolesnym stwierdzeniem, że życie tak naprawdę nie ma sensu.
Eda nie widzi żadnego celu swojego istnienia, skupia się zatem na tym, co tu i teraz, opisując z obojętnością współpacjentów. Niby interesuje się ich zachowaniem, często dziwacznym. Odnieść można wrażenie, że los tych ludzi jest jej zupełnie obojętny, a ich istnienie służy jedynie temu, by dać temat do pisania.
Język momentami staje się bełkotliwy, czasem – poetycki, głęboki, jakby okresowo wchodził na wyżyny głębszej refleksji, by po chwili znów powrócić do odczucia obcości. Osobowość autorki zdaje się rozpadać na drobne kawałeczki. Znajduje to bolesne odzwierciedlenie w jej tekstach, będących rozpaczliwą próbą dookreślenia swojego buntu wobec zastanej rzeczywistości. Momentami te zwierzenia mają charakter narkotycznych wizji, odlotów w nieokreślone sfery, do których dostęp ma jedynie podświadomość. Miejscami jest to trudna lektura, niezrozumiała, zagmatwana. Autorka ma bolesną świadomość własnego umierania, znikania, a jednocześnie jakby resztkami sił i tlącej się nadziei prosi o to, by ktoś ją jeszcze pogłaskał, przytulił. To przerażający obraz samotności i poczucia bezsensu, w którym brak nadziei na lepsze…