Pętla czasu
(…) Wszystko tutaj nie jest do końca prawdą. Te książki, ta sala, ulica za drzwiami i miasto, które tę ulicę żywi – uwielbiam takie zdania, która dają obietnicę niezwykłości, zapętlenia się w czasie i przestrzeni, karmiąc nas fałszywymi obrazami i złudzeniami, by z siłą rażenia gromu rzucić nam pod nogi rozwiązanie, które tak naprawdę cały czas mieliśmy przed sobą. W drżenie wprawiają mnie książki wypełnione całą masą takich zdań, książki, które budzą niepokój, które wstrząsają światem oraz dotychczasowym pojmowaniem rzeczywistości.
Ósmy dzień autorstwa Pawła Śmieszka miał być właśnie taką pozycją, której lektura pozbawić mnie miała tchu, przerazić, wyprowadzić na manowce, by zostawić samotnie - wstrząśniętą i pragnącą więcej. Opublikowana nakładem Warszawskiej Firmy Wydawniczej sprawiła, że rzeczywiście pragnęłam więcej… nie czytać już ani jednej strony! Było to o tyle traumatyczne przeżycie, że pierwsze rozdziały dosłownie chłonęłam każdą komórką ciała, oczekując na ciąg dalszy fantasmagorycznych wydarzeń i niedopowiedzeń, które zapowiadały intrygującą przygodę. Czekałam, niestety, na próżno, bowiem doskonały wstęp zakończony został drogą pełną cierni, która szłam z bólem, a właściwie przedzierałam się przez kolejne strony, nawet nie zadając sobie trudu, aby dotrzeć do tego, co tak naprawdę autor chciał osiągnąć. Zgubiłam się w meandrach jego umysłu - podobnie, jak zgubiłam się w losach bohaterów, zapętlonych w czasoprzestrzeni i zawieszonych gdzieś w próżni pomiędzy tym, co zostało napisane, a tym, co napisane być powinno.
Nie da się ukryć, że książka kusiła i intrygowała jeszcze przed lekturą. Zresztą historia kradzieży niezwykle cennego woluminu, dokonanej z budynku starego kościoła zaadaptowanego na potrzeby biblioteki zapowiadała sensacyjne wydarzenia, wzbogacone niezwykłym podejściem do tematu i nacechowane filozoficznymi aspektami związanymi z życiem czy prawdą.
Kiedy akcja przenosi się do antykwariatu prowadzonego przez Gilberta Hutchensa, wyczuwamy, iż ów rabunek będzie miał ciąg dalszy - szczególnie, że bibliofila odwiedzają kolejno ludzie dopominający się o tajemniczą paczkę czy skradzioną książkę. Tym przedmiotem pożądania są właściwie trzy manuskrypty, trzy traktaty Ojców Kościoła, skradzione w XI w. jednemu z papieskich posłańców zmierzających do Jerozolimy. Były one oprawione i dołączone do innych dokumentów zgromadzonych w Księdze Synów, przechowywanej przez niejakiego sir Johna Ashwortha.
W sprawę zostaje wplątany londyński policjant Sean McCoy, świadek nocnego włamania, któremu – w przeciwieństwie do jego kompana – udało się ujść z życiem. Prowadząc śledztwo, trafia właśnie do antykwariatu Hutchensa, zaś spotkanie z introwertycznym mężczyzną staje się początkiem niezwykłych wydarzeń z pogranicza jawy i snu i… końcem pasjonującej książki, która przybiera postać obłąkanej wizji świata oraz podróży pomiędzy wymiarami.
Zapętloną akcję trudno jest śledzić - nawet wykazując sporą dozę dobrej woli, chęci czy samozaparcia, zaś po kilku nieudanych próbach i koszmarnej podróży bohaterów poprzez sny i jawę, odpuściłam sobie wysiłek podążania za akcją.
Jest to dla mnie niezrozumiałe, jak można – budując tak wspaniałe zdania – tak bardzo skomplikować rzeczywistość, gubiąc logiczny ciąg zdarzeń i atmosferę czegoś nieuchwytnego, wręcz mistycznego, którą zachwyciłam się po kilku pierwszych zdaniach. Poprzednie wcielenia, sny, które nie są snami, liczne pętle czasowe wyczerpują zarówno czytelnika, jak i wędrowców. Sądzę, że autora również, bowiem można odnieść wrażenie, iż w pewnym momencie upada pewna spójna wizja tekstu jako całości, zaś jej miejsce zajmuje pragnienie, by lekturę książki najszybciej zakończyć.
Tym samym Ósmy dzień muszę – niestety – zaliczyć do rozczarowań roku. I to rozczarowań tym bardziej bolesnych, że moja rozbudzona nadzieja na powieść niezwykłą i wymykającą się wszelkim schematom jeszcze długo nie mogła się pogodzić z szarą rzeczywistością. Nawet nazwanie powieści paraboliczną i próba odnalezienia w niej tez filozoficznych czy egzystencjalnych dylematów nie ratuje książki. Nic nie jest bowiem w stanie zmienić mojego przekonania, że książka Śmieszka – przynajmniej w obecnej formie – nie powinna wyjść z cienia szuflady.