Kiedy czytam jednozdaniowe, zawarte na czwartej stronie okładki, streszczenie książki Piotra Czerskiego „Ojciec odchodzi” – przypomina mi się akcja T-shirt dla głupoty, zwanej na potrzeby tego przedsięwzięcia „wolnością”. Hucpa ta sprowadza się – przypomnijmy – do umieszczania na bawełnianych koszulkach rozmaitych napisów. Całość jest tyle głupia, co niebezpieczna, bo do mianownika „wolność” sprowadza rzeczy rozmaite, także wstydliwe lub plugawe. Mieszała je z rzeczami normalnymi, promując moralny relatywizm. „Mam okres” (biologiczna oczywistość), „Byłem w więzieniu” (takim ludziom należy pomóc powrócić do normalnego życia – jeśli chcą do niego wrócić), „Jestem chory psychicznie” (komentarz jak przed chwilą, o pomocy chorym i więźniom mówił nawet Jezus w ośmiu błogosławieństwach). A tuż obok: „Przerwałam ciążę” (nawet zwolennicy aborcji twierdzą, że jest ona sama w sobie zła, popierają jednak prawo wyboru pomiędzy dobrem a złem połączone z dostępnością i niekaralnością zła), „Mam dwóch tatusiów” (promocja adoptowania przez homoseksualistów dzieci). A więc ulubione przez lewicę majstrowanie przy regułach świata: ich relatywizacja.
Co mają jednak T-shirty głupoty („wolności”) wspólnego z książką Czerskiego? Otóż na jednej z bawełnianych koszulek umieszczono ostentacyjną deklarację: „Nie płakałem po papieżu”. Autor minipowieści „Ojciec odchodzi” napisał swoją książkę właśnie z pozycji tych, którzy „nie płakali po papieżu”. I to dosłownie: w czasie, kiedy Jan Paweł II umierał i gdy trwała świeża po nim żałoba – pili wódkę, piwo i wino, balangowali, a zmierzając na kolejną imprezę – szli pod prąd (literalnie) białych marszy pamięci Ojca Świętego.
Całą książkę zgrabnie streszcza owo jedno zdanie na wspomnianej IV stronie okładki: 1 kwietnia 2005 (w wigilię śmierci papieża) główny bohater – ateista – przyjeżdża na stypendium do ukochanego miasta największego z Polaków i niczym Odyseusz wędruje po krakowskich mieszkaniach i przepełnionych knajpach, konsumując alkohole i prowadząc z przedstawicielami miejscowej młodej inteligencji i obcokrajowcami rozmowy o Papieżu, rzeczach ostatecznych i tych zupełnie błahych. Dodajmy tutaj, iż ateizm głównego bohatera jest – jak wynika to z treści książki – „niewiarą nabytą”, gdyż jak czytamy już na wstępie: Ostatecznie jestem ochrzczony, komunikowany i bierzmowany. To jakoś zobowiązuje. Na tym oparł (nie bez racji) swoje odczytanie powieści krytyk Dariusz Nowacki, twierdząc, że w gruncie rzeczy książka jawi się dość bezradną próbą odszukania wiary dzieciństwa.
Tę książkę łatwo „zjechać”. Bo obrazoburcza i prowokacyjna, tyle że prowokacje są kiepskiego stylu (Rozumiesz, polskim patriotą [jestem], to znaczy, że budzę się rano, patrzę przez okno i chce mi się rzygać... etc.), chwilami niesmaczna. Jednak – mimo wszystko – ma sens jej czytanie, choć to typowa „jednorazówka”, wręcz „gazetówka”. Nie tylko dlatego (warto przeczytać), że autora stać na jakąś formę dystansu wobec siebie, a nawet – choć stara się wypełnić wszelkie wymogi poprawności politycznej – niepoprawne politycznie żarty ([...] zawsze mnie ciekawiło, dlaczego o prawo do aborcji najgłośniej drą mordy te wszystkie baby, które na oko sądząc, nie powinny mieć żadnego problemu z niechcianymi ciążami.). Czerskiemu przy okazji udaje się zadać ważniejsze pytanie: o powierzchowność polskiego katolicyzmu. Tak jak jego mnie również nurtuje pytanie: dlaczego mamy w ojczyźnie ponad 95 procent osób deklarujących się jako katolicy, a tak mało katolickich fundamentalistów? Czyli takich, dla których prawdy wiary są fundamentem, a nie zaproszeniem do dyskusji, lub meblami, które łatwo przesuwać (i usuwać). Tak naprawdę bowiem katolicyzm to nie klub dyskusyjny; nie można być „trochę w ciąży”, tak samo jak nie można być „trochę” katolikiem – i równocześnie negować indywidualną spowiedź, opowiadać się za dopuszczalnością aborcji i eutanazją „w niektórych sytuacjach”. W minipowieści „Ojciec odchodzi” – paradoksalnie – jedynym sojusznikiem kleryka (w dyskusji z młodzieżą na temat stosunku do pederastii) okazuje się świadomy narrator-ateista: „Słuchajcie, on ma rację, zrozumcie to, on nie może inaczej. Trzecia księga Mojżeszowa, list świętego Pawła; zakazane są wszelkie stosunki uniemożliwiające prokreację, jak jesteście katolikami to musicie to przyjmować i nie ma miejsce na dyskusje. Oczywiście w zdaniu tym tkwi błąd, czyli słowo „musicie”, bo katolicyzm nie jest co prawda klubem dyskusyjnym, ale też nie jest systemem przymuszającym kogokolwiek do czegokolwiek.
Fałszywy ton książki Czerskiego wynika jednak z innych powodów: pokazał młodych, którzy odrzucają katolicyzm i ludzi, którzy są katolikami „letnimi” lub jeszcze chłodniejszymi. Tych, którzy wierzą naprawdę pisarz już nie zarejestrował, lub tylko napomknął o nich w prześmiewczym tonie. Pointując lekturę trzeba stwierdzić tak: Na wszystko można patrzeć z relatywnych punktów widzenia. Piotr Czerski czyni to nawet literacko sprawnie. Tyle, że w sferze diagnoz i przesłań w ostatecznym rozrachunku będzie mógł zaproponować jedynie stwierdzenia typu (cytując Asnyka): „Kościuszko to był wariat, co buntował proletariat”, „A król Herod dobroczyńcą był dla sierot”.
MARCIN HAŁAŚ