Z zasady nie przepadam za książkami i filmami (no dobra, wyjątkiem jest "Beethoven") o zwierzętach - typowych familijnych "wyciskaczy łez". Nie jestem też szczególną kociarą, która w każdym towarzystwie opowiada tylko o swoim pupilu i traktuje go jak ósmy cud świata (co, oczywiście, nie znaczy, że nie uwielbiam Puszkina). A jednak Odyseja kota imieniem Homer poruszyła we mnie struny mięczaka, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Wyłam co dziesiątą stronę, choć przecież nikt nie umarł - i nie zdradzam przy tym żadnej tajemnicy, ponieważ jasne jest to już od początku prologu.
Odyseja kota imieniem Homer to, wbrew pozorom, książka nie o ślepym kocie, ale o "jego" ludziach. O tym, jak zmienili się w jego towarzystwie. To też historia dwóch innych kotów, poszukiwania swojego miejsca na ziemi, miłości, czekania... I choć to wszystko banały i pewnie gdybym tej książki nie dostała, w życiu bym po nią nie sięgnęła, to jest to pozycja naprawdę godna uwagi. Klucz do zrozumienia historii tkwi w pojęciu faktu, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Inaczej - nie chodzi o żałowanie bezbronnego kotka bez oczu, bo ten bezbronny kot jest ślepy w zasadzie od urodzenia. Nie pamięta, jak to jest - "widzieć", nie wie, że inni widzą, ze czymś się od niego różnią. Jest więc z niego całkiem zwyczajny kot. Jego wyjątkowość to jego charakter, nie niepełnosprawność.
Poniższy cytat idealnie pokazuje jego usposobienie:
(...) gdy rozlegał się warkot śmieciarki albo apokaliptyczne wycie odkurzacza - dźwięki, które przerażały nie tylko Scarlett i Waszti [pozostałe koty autorki], ale każdego znanego mi psa czy kota - Homer natychmiast przybiegał, kołysząc się na boki, z nadstawionymi czujnie uszami: "Ale czad, jakiś nowy dźwięk! Co to za jeden? Mogę się tym pobawić? Da się na to wdrapać? /s. 48.
Odyseję... pochłonęłam w ciągu jednego dnia i była to dawka uderzeniowa. Poza cudnym językiem, jakim została napisana, poczuciem humoru autorki i historią, którą pokazuje, na uwagę zasługuje też jej forma. Ciekawe (no, może poza ostatnim - Ludzie! Wyszłam za niego!) i zachęcające tytuły rozdziałów, a na początku każdego z nich cytat z Odysei Homera, nawiązujący do treści. Polskie wydanie też jest niczego sobie - szczególnie ładna czcionka i cudne rysunki na początku rozdziałów. Mieszane uczucia budzi jedynie okładka - ten wszechobecny róż i serduszka pasują bardziej do Pamiętnika księżniczki niż do tej, mądrej przecież i poważnej, lektury. Ujmuje za to jedyny przypis tłumaczki:
Purystów językowych, chcących pouczyć tłumaczkę, że koty nie warczą, zapewniam z całą odpowiedzialnością: tak, proszę państwa, warczą. Sama mam takie w domu /s.169.
Znaleźć można w książce Cooper także jeden z najbardziej poruszających opisów wydarzeń z 11 września 2001 roku. Chyba tak poruszający dlatego, że pisany przez osobę, która była wtedy w samym centrum Ground Zero, ale z drugiej strony nikogo nie straciła. Jest to więc opis nie zaciemniony osobistą stratą, a jednocześnie subiektywny.
Pokochałam chyba tę książkę, ale myślenie o niej boli. Może dlatego, że sama niedawno straciłam starszego, niepełnosprawnego kota, który był z nami ponad 12 lat. Dlatego muszę ją teraz "zaczytać" lekturą kompletnie inną.
(...) możesz nie widzieć światełka w tunelu, ale to nie znaczy, że go tam nie ma /s. 99