Na podstawie tej filozoficzno-refleksyjnej powieści powstał film. W roli tytułowej można zobaczyć Jeremy'ego Ironsa, który wydaje się jednak zbyt silną osobowością dla odegrania postaci głównego bohatera. Ten jest bowiem profesorem filologii klasycznej, dziwakiem kochającym starożytne słowa, pasjonującym się koniugacjami i szukaniem pochodzenia wyrazów. Raimund Gregorius, zwany przez uczniów Mundusem, jest człowiekiem, który niewiele oczekuje od życia. Całe je spędził w jednym miejscu, zajmując się studiowaniem martwych języków. Został nauczycielem w tym samym gimnazjum, które sam skończył. Po rozwodzie z żoną nie zmienił swoich obyczajów, żyjąc według ściśle ustalonego schematu. Dzień po dniu tak samo.
Z codzienności wyrywa go nagle obraz kobiety na moście, z którego ta zamierzała skoczyć. Mundus, po usłyszeniu jak wypowiada ona słowo „Portugues” czuje, że całe jego dotychczasowe istnienie się zatrzymało, a on sam musi zrobić coś, by wreszcie odzyskać nad nim kontrolę. Pod wpływem impulsu zaczyna uczyć się portugalskiego, a potem tłumaczyć otrzymaną w księgarni książkę portugalskiego lekarza Amadeu de Prado. Słowa napisane przed trzydziestu laty na drugim końcu kontynentu zdają się otwierać w Raimundzie jakąś zakazaną furtkę. Stary filolog porzuca dobrze znane Berno i jedzie do Lizbony z nadzieją, że dowie się czegoś o autorze. A może także spotka Portugalkę z mostu?
Powieść stanowi zapis jego podróży i poszukiwań sensu życia. Motyw zatem stary. Ale w tym przypadku wzbogacony o sporo rozważań filozoficznych, wyczytanych z książki de Prado. Nasz bohater utożsamia się z jego słowami. Nie wie jeszcze, że przyjdzie mu poznać dramatyczną historię rewolucji, w której niemałą rolę odgrywają decyzje podejmowane czasem z pozoru przypadkowo. Będzie też miłość, śmierć, porywy emocji - bardzo południowe w swym charakterze.
Jego podróż jest także odkrywaniem siebie, tego, że człowiek wcale nie musi być taki, jakim przyzwyczaił się być. Nie musi żyć dzień za dniem, bezrefleksyjnie godząc się na rutynę. Mundus jest przykładem, że w każdym momencie można rzucić wszystko i wsiąść do pociągu do Lizbony.
W prozie tej zawarte jest jeszcze jedno przesłanie. De Amado poszukuje sensu w sobie samym, dostrzegając jak krótki czas jest nam przeznaczony na istnienie. Próbuje rozgryźć dylemat: czy warto angażować się w ratowanie świata, czy lepiej skupić się na sobie, na analizowaniu własnej duszy. To odwieczny dylemat filozoficzny, wywodzący się jeszcze od Platona i Arystotelesa. Niby wiemy, że rzeczywistość, którą postrzegamy, jest tylko cieniem pojawiającym się w jaskini, z drugiej jednak strony nie możemy oderwać od niej wzroku. Symboliczne są tu okulary głównego bohatera. Przez długie lata korzystał z usług jednego okulisty w Bernie. Gdy stracił okulary w Lizbonie i musiał sprawić sobie nowe, okazało się, że miał je źle dobrane. W nowych zaczął widzieć lepiej i więcej. Żył więc w świecie iluzji, nie widząc wszystkiego takim, jakim jest naprawdę.
Nocny pociąg do Lizbony to także książka o słowach zawartych w książkach, o tym, co można za ich pomocą przekazać innym. Jak się okazuje, słowa, choć odzierane ze swych pierwotnych znaczeń, czego świadom jest zwłaszcza filolog, wciąż przekazują te same prawdy. Czy jednak umiemy je odczytać?
Nie jest to powieść lekka, łatwa i przyjemna. Film podkreśla motywy przygodowe, książka skupia się raczej na tym, co tkwi głębiej, ale to już specyfika różnic pomiędzy tymi mediami. Warto więc sięgnąć do prozy Merciera i zatrzymać się na dłuższą chwilę.