Niby „Niedobry królewicz Karolek” to powieść w stylu s-f. Już na pierwszej stronie wywody o ektoplazmie zjaw utwierdzają odbiorców w takim przekonaniu. Ale coś tu jest nie tak. Jak zwykle z rezerwą podeszłam do książki reklamowanej jako powieść humorystyczna. „Zawiera humor – dawkować codziennie” – głosi hasło na czwartej stronie okładki. Tym razem mogę przyznać wydawcy rację. Zawiera humor. Chociaż uzyskany za sprawą niezbyt wyszukanych środków – zapewnia wyłącznie doraźną rozrywkę, nie sprawia, że w czytelnikach rodzi się przekonanie o niezwykłości tomu. Ot, kolejna powieść z półki rozrywkowych, ani wybitna, ani najgorsza.
John Moore nie wysilał się za bardzo z wymyślaniem fabuły. Wyszedł z założenia, że najbardziej lubimy te opowieści, które już znamy i pożyczył sobie rozwój wydarzeń z „Hamleta”. Wykorzystał parę motywów i „skrzydlatych słów”, wątków znanych z historii i literatury – wymienianie ich tutaj odebrałoby czytelnikom prawie całą przyjemność lektury. Bo w pewnym momencie to właśnie odszyfrowywanie inspiracji staje się podstawowym źródłem rozrywki dla co bardziej wymagających odbiorców.
Jeden atut powieści to intertekstualność (przecież nie napiszę: pasożytnictwo, Moore jednak stara się wydobyć z nawiązań nowe treści – często tendencyjne, często płytkie – ale jednak w jakimś stopniu innowacyjne). Drugi atut to poczucie humoru, nie najwyższej próby – lecz od powieści tej klasy nie trzeba wymagać więcej. I właśnie humor zasługuje tu na nieco więcej uwagi. Moore opiera się na kilku zaledwie trickach – udosławnia sensy metaforyczne, trywializuje tajemnice i gra z konwencjami. Próbuje stwarzać pozory oryginalności i jednocześnie wylicza źródła inspiracji. Niczego nie wnoszące bądź wybrakowane przypisy, które mają być aluzją do Pratchetta i jednocześnie szansą na bestseller są jednym z jego rzekomo komizmotwórczych chwytów, w rzeczywistości zdradzają jednak pewną bezradność.
„Niedobry królewicz Karolek” spodoba się tym, którzy z satyrą na co dzień nie mają do czynienia. Humorologim (czy po prostu ludziom z wypracowanym poczuciem humoru) szybko wyda się ta książka do bólu przewidywalna. Schematy myślowe, jakimi posługuje się Moore, zaskakują i śmieszą, ale błyskawicznie też się nudzą i dezaktualizują. U Moore’a Wierny Sługa Rodziny ma swoją legitymację, uznawana za szaloną Kapłanka jest po prostu bez przerwy naćpana przez opary unoszące się w świątyni z kadzideł. W ciasteczku z wróżbą na karteczce znajdują się składniki wypieku. Poza tym wyzyskuje też autor przekształcane skojarzenia – jest tu Babsztylia (jedno z więzień) i Markiz de Zadek, którego obecność niczemu poza literacką zabawą nie służy. Markiz de Zadek „to ten od zbereźnych książek” – unieszczęśliwia kobiety „rozrzucając skarpetki po podłodze, nie zamykając klapy od toalety, bekając przy stole”.
Wyśmiewa się twórca i z enigmatycznych przepowiedni, z całej aury tajemniczości. Bezlitośnie obnaża stereotypy i chwyty obecne w wielu powieściach kryminalnych i fantastycznych, reinterpretuje też Szekspira, wskazuje, co kryje się za literackimi standardowymi rozwiązaniami. Ale faktem jest, że przy wzbudzaniu śmiechu najłatwiej oprzeć się na utartych schematach i odwrócić je – Moore nie robi nic więcej, dlatego też jego komizmotwórcze chwyty nie należą do najlepszych. Ogólnie rzecz biorąc – można się pośmiać, ale i, na dłuższą metę, można się znudzić. Pierwsze wrażenie – ożywczość. Drugie – rutyna.
Królestwo Deserae znajduje się w najstraszliwszym z najstraszliwszych niebezpieczeństw. Najcenniejszy skarb korony, magiczny talizman - Artefakt Starożytny...