Od dawna wiadomo, że Skandynawowie są ładniejsi, zdrowsi, wyżsi, mądrzejsi, bogatsi i lepiej znają języki obce niż reszta świata. No i mają piękna przyrodę – bo i morze, i śnieg, i góry, i lasy. Ich rządy są rozumne i wdrażają politykę ekologiczną, ich zespoły muzyczne robią zawrotne kariery, a ich przemysł filmowy bawi i uczy.
Kto mieszkał w Skandynawii, ten od razu zacznie protestować, że wcale nie jest tak słodko, ale nie o tym dzisiaj mowa.
Chodzi o dzieci. O skandynawskie dzieci, znane nam bliżej jako dzieci z wioski Bullerbyn albo o niejaką Pippi. Bo Muminki dziećmi nie są, choć kochamy je równie mocno jak szóstkę z Bullerbyn.
Dzieci w Skandynawii zawsze powinny być na dworze. Katar nie jest przeszkodą. Deszcz nie jest przeszkodą – mają wszak świetne ubrania przeciwdeszczowe, przeciwwiatrowe, przeciwśnieżne. Skandynawskie dzieci cieszą się przyrodą, nie narzekają na chłód, korzystają z każdej wolnej chwili, by złapać odrobinę tlenu. I nic dziwnego, bo powietrze jest tam czystsze niż w Polsce, śnieg czasami pada, zatem mogą korzystać z sanek i nart, a lasów mają całkiem sporo i chętnie spędzają w nich wolne dni.
Dzieci w Skandynawii się nudzą. Nuda jest normalnym stanem, który powinno poznać każde dziecko, bo nuda pobudza mózg do tworzenia. Nudzimy się? Ekstra, zróbmy coś fajnego! Poszalejmy, pobrudźmy się, zbudujmy coś i rozwalmy. Precz z komputerem i telewizorem! Starsi i młodsi, dziewczynki i chłopcy – wyjdźmy na dwór, sprawdźmy, co się stanie. Za drzwiami życie jest zawsze ciekawsze niż w domu.
Gdy reszta świata panicznie zabija wszelkie zarazki, dezynfekując wszystko w otoczeniu dzieci, szwedzkie maluchy brudzą się na potęgę. Jak zawsze, jak kiedyś. Gdy odbiera się je z przedszkola, wprost chce się płakać. Maluchy wyglądają tak, jakby podczas spaceru zanurzały się w błocie. I nikt nie robi z tego problemu. Na drugi dzień zakładają inne kombinezony, brudne wędrują do pralki – i tak w kółko. Maluchy nie noszą rękawiczek, wciąż zjadają im je jakieś trolle. Zwykle też demonstrują eleganckie gile do samej brody, ale – o dziwo – nie chorują. I zawsze przynoszą wszystkim prezenty z ogródka. A to ślimaka, a to dżdżownicę, a to dekorację z liści i błota.
Naturalnie, takie podejście do wychowania ma swoje korzenie w czasach, gdy natężenie ruchu samochodowego w miastach było niewielkie, a społeczność wychowywała dzieci wspólnie. Zawsze ktoś obserwował przemieszczające się po okolicy maluchy, zawsze ktoś służył pomocą. Dzieci były wszędzie, a uczeni mogli formułować tezy pedagogiczne, które – jak pokazuje autorka – stały się bazą szwedzkiego modelu wychowawczego.
Co się zmieniło? Świat spanikował. Globalny przekaz wiadomości o zagrożeniach wepchnął nasze dzieci do domów. Mamy ja na oku. Nie znamy już za dobrze naszych sąsiadów, więc im nie ufamy. Nasze dzieci nie są tak szczęśliwe, jak szóstka z Bullerbyn, ale wierzymy, że są bezpieczne. Gdy tylko zasygnalizują nudę, zarzucamy je rozrywkami. Jakie są tego efekty? Widać gołym okiem.
Autorka tego poradnika żyje w Ameryce i w Szwecji. Porównuje dwa odmienne światy, dwa systemy wychowawcze. Wzdycha do swego dzieciństwa, ale podskórnie ma świadomość, że Bullerbyn odeszło na zawsze. Może uda nam się ocalić jego kawałek, choćby odrobinę świata wielkich przygód i rozsądku wynikającego z budowanego latami doświadczenia. Oby tylko szkoły szwedzkiego wychowywania dzieci nie stały się zamkniętymi ośrodkami, gdzie wolność i prawo do brudzenia się urasta do rangi ideologii. A tymczasem – chodźmy na spacer!