Mors i Pinky, czyli Leszek i Ala, nie muszą wyjeżdżać na wakacje, żeby wpaść na trop wielkiej afery. Okazuje się bowiem, że nawet za ścianą może dziać się coś zaskakującego, co wymaga pracy szkolnych detektywów. Najpierw znika sąsiad Morsa, a potem w drzwiach chłopaka pojawia się kartka z zaszyfrowaną wiadomością. A potem już akcja mknie w błyskawicznym tempie. Mors i Pinky zostają uprowadzeni i uwięzieni, nie tracą jednak zimnej krwi i pomagają policji w rozwikłaniu międzynarodowej przemytniczej afery.
Dużo tu strachu i dużo przygód, dużo tu akcji quasi-gangsterskich, dużo kryminału tak przerysowanego, że aż miło. Bo u Dariusza Rekosza nie o prawdę czy prawdopodobieństwo chodzi, liczy się tylko pełna dramatyzmu fabuła. Tym razem jednak opowieść akcji została wzbogacona o damsko-męskie, a raczej – młodzieżowe – relacje. Pinky zaczyna się zachowywać jak dziewczyna: ubiera się na różowo, wymusza na koledze wyjście do cukierni i wszystko wskazuje na to, że próbuje go uwieść. Mors nie za bardzo chce dać się wciągnąć w tę grę, wolałby wciąż widzieć w Ali zwyczajną koleżankę.
O ile Rekosz rozkręca się w kwestiach kryminalnych, o tyle w romansowych zbyt wiele wprawy nie ma i to bardzo widać. Na szczęście widać też ewolucję tego pisarza – mam nadzieję, że rozwinie się jeszcze Dariusz Rekosz i poprawi styl narracji. Narracji, prowadzonej przez Morsa. Sporo rzeczy w niej razi, ale ten najokrutniejszy i wręcz niewybaczalny błąd z punktu widzenia młodego odbiorcy będzie leżał w określeniach Pinky. Jakby nie wystarczyło, że można o niej mówić „Ala” i można decydować się na pseudonim – z uporem „Mors” wyraża się o niej „Pankiewiczówna”. Ręce opadają – w tej niezręczności kryje się największa sztuczność, wyczuwalna chyba dla każdego. Drugim pretensjonalnym określeniem nadużywanym przez autora (więc i Leszka) jest „koleżanka”. W ustach Morsa brzmi to wręcz obraźliwie. Dariusz Rekosz ma pomysły – chociaż nie zawsze umie je realizować. Nie brakuje mu wyobraźni, brakuje warsztatu – to akurat może nadrobić. Ważne, że czyta się to coraz lepiej. Znalazł autor formę dla siebie charakterystyczną, teraz wystarczy podszlifować styl.
Rozśmieszył mnie początek tej książki – mam nadzieję, że „chwyci” i czytelnicy prześledzą spór bohaterów, ot tak sobie, bez przyczyny – i przy okazji czegoś się jeszcze nauczą. Zwykle takie zabiegi edukacyjne – jeśli się pojawiają – przeważają nad fabułą. Tu są jedynie rozbiegiem przed właściwą częścią książki. A rozśmieszył mnie ten pomysł Rekosza, bo został troszkę wynaturzony – w pewnym momencie można by było matematyczne spory urwać, ale Rekosz prowadzi je dalej, jakby zapomniał, że jest pisarzem, nie nauczycielem matematyki. Ale nie bądźmy drobiazgowi, w końcu potem nadrabia początkową stagnację sytuacjami rodem z filmów gangsterskich. Schemat opowieści, w której małoletni detektywi pomagają policji w ujęciu groźnych przestępców, znany jest nie od dziś, Rekosz nie wynajduje nic nowego, a jedynie uwspółcześnia szablon. Na razie wystarczy…
Izabela Mikrut
Czarny Maciek i pozostała trójka z klubu detektywistycznego „Herkules" znów mają ręce pełne roboty! I wcale nie chodzi o supertrudne...
Nowa powieść autora cyklu o Czarnym Maćku! Wojtek mieszka sam z tatą Tomaszem, który prowadzi mały antykwariat. Pewnego dnia antykwariat odwiedzają...