Biez wodki nie razbieriosz
Biez wodki całej tej mniej lub bardziej cudownej jakoby magii nie razbieriosz. Doświadcza tego na własnej, jakże delikatnej skórze bohater tej powieści - skromny, ubogi rosyjski poeta Siergiej Aleksandrowicz. Doświadczyć też może tego czytelnik, o ile moce magiczne mu w tym jakoś nie przeszkodzą.
Wiedźma. Ileż to myśli kryje się za tym niejednoznacznym słowem. Ileż emocji, tych dobrych - rzadziej, tych złych - najczęściej. Cóż, tutaj słowo „wiedźma” wyraża to, co proste w zrozumieniu: umiejętność i zarazem obszar zainteresowań małżonki bohatera. Poznali się oni w bibliotece, w kurzu unoszącym się znad pożółkłych, niemiłosiernie wypalcowanych kart wartościowych książek. On wiersze swoje był czytał, ona tam tylko pracowała na skromnym, acz ważnym państwowym etacie. On zakochał się jak nastolatek, ona - zapłonęła uczuciem jak prehistoryczna dziewczyna. On ożenił się staromodnie i pierwszego dnia po ślubie poznał jej dobrze skrywany dotąd sekret - fakt bycia wiedźmą. Dar, jeśli to tak można nazwać, od babci. W teorii raczej zrozumiały, a w praktyce? No cóż, sporo różnych dziwnych umiejętności, które jednakże i na gruncie naukowym wytłumaczyć rzetelnie podobno można. Na przykład: podnoszenie rzeczy samym wzrokiem (zwyczajna telekineza), umiejętność latania (najzwyklejsza lewitacja) czy zdolność czarowania (banalna iluzja, pęta piramidalnych urojeń).
Natasza, bo takie niezwyczajne imię ma owa nietypowa żona typowego poety, ma narastające problemy. Okazuje się bowiem, mimo usilnych starań ukrycia tej przypadłości, że nie zawsze może ona kontrolować swoje emocje i działania - zwłaszcza w czasie pełni, kiedy Siły Ciemności mają nad takimi jak ona władzę szczególną. Nataszę niesie wtedy do innych światów, czort zresztą wie, jakich. Czas wtedy, w naszej rzeczywistości, zwija oszczędnie jak dywan lub asfalt w ubogim miasteczku w rulonik, a tam znowu sekund nie liczy. Przemienia się w drapieżną, choć w gruncie rzeczy dobrą wilczycę, wyje i hasa ze stadem jej podobnych. Biega po światach równoległych, wypełnionych po brzegi - jak kubek markowego jogurtu - wysokogatunkową magią. A kiedy troskliwy mąż-poeta nerwowo pali jakiś kłębek wilczej sierści zaplątany w jej włosy, gdy znowu raczyła wrócić do właściwej rzeczywistości... znika. Przynajmniej z tego świata. Takie są twarde prawa magicznego savoir-vivre. Nieborak musi zatem wyjść poza swojską rzeczywistość, żeby ukochanej szukać. Na to mu poecie biednemu przychodzi, żeby z mocami różnymi walczyć i zwyciężać - w imię czystej miłości małżeńskiej oczywiście.
Na miejsce żony, która znikła, pojawiają się aż dwa nieziemskie osobniki - w skrócie mówiąc: zminiaturyzowani (ech, ci Japończycy) anioł i diabeł. Podobno bracia bliźniacy, ale kto ich tam wie. I to nie jako halucynacje przekraczające granice dobrego smaku, ale jako realia, widoczne tylko dla osoby bezpośrednio zainteresowanej. Są, co tu ukrywać, w tej wersji (może to jakaś beta?!) dość męczący. Dialogują bowiem nieustannie i ciągle mają coś do powiedzenia na prawie każdy temat. Takie dwie strony człowieczej duszy: biały Ancyfer (Cyla) i czarny Farmazon. To wraz z nimi, nieustannie wplątywany w coraz to nową kabałę, wędruje po światach równoległych i czasach różnorakich nasz bohater. Po swoistej chaotycznej mieszance przestrzeni, epok i miejsc. Po światach alternatywnych, krainach bajkowych czy mitologicznych, o których dotąd tylko z kart bibliotecznych ksiąg słyszał. Na to mu przychodzi, miast w ukochanym, bezpiecznym nawet w dzień, Petersburgu siedzieć. W Ciemnych Światach trzeba stale uważać na siebie, milicjanta tam sprawiedliwego nie uświadczysz, magia pokonała naukę - spełniło się wielkie marzenie milionów wykształconych solidnie ludzi, co światłe księgi tajemne czytają, amulety na szyjach noszą i czarnych kotów z wiadrami wody unikają. W owych światach to wszystko naprawdę działa. Choć i fizyka tam jakaś też obowiązuje - na przykład prawo zachowania energii - magicznej, a jakże!
Co zatem za powieść trzymamy w ręku? „To bardziej podobne do jakiegoś romantycznego fantasy z elementami folkloru, ostrej sensacji i mistycznego thrillera”. Przynajmniej w części. To taka rosyjska, w duchu - nowoczesna, trochę rozgadana jak babcia-przekupka baśń, z mniej lub bardziej wyraźnymi odniesieniami do historii i teraźniejszości. Książka, w której parlamentarno-polityczna gadka gazetowa się zaplącze tak jak pradawne mity europejskie czy podania ludu rosyjskiego. Fabułę osnuwa gęsta baśniowa mgła, w której co i rusz rzeczywistość pewnego mocarstwa wyziera jak jakieś rogi jelenia zza niewyrośniętego krzaka. To jedna strona owej rozrywkowej, humorystycznej powieści. Inna to dialogi diabła i anioła - mocno parlamentarne w duchu - towarzyszące nam jak komary w lecie. Autor bawi się konwencją, bawi się słowami i ich wieloznacznością. Słabego ciałem poetę czyni w innym świecie najpotężniejszym czarownikiem stulecia, którego mocą są niejasne strofy poetyckie. Bielanin co i rusz mruga do nas okiem, zaprasza do słownych gier, serwuje pop-kulturowe hot-dogi z ketchupem śmiechu. Czasami rzuca ciekawe myśli, które u niektórych wrażliwych wielbicieli wierszowania wysypkę zjadliwą wywołać mogą: „poezja jest pewnego rodzaju chorobą psychiczną” lub „A co w tym skomplikowanego? Najważniejsze to uchwycić rytmikę i metrum, a potem można ciągnąć taki bełkot kilometrami”. Dużo jest tu różnistych „fluktuacji werbalnych”.
Jest to proza do szpiku rewolucyjnej kości rosyjska i postępowa, zasadniczo politycznie poprawna jak różne współczesne autorytety. Warto zauważyć, że grubaśna jest ta księga, w jakże modnym dziś nawet w Chinach rozmiarze XXXL. Choć w sumie nie waży tyle, na ile wygląda. Słowa tu zawarte są bowiem lekkie, myśli - zwiewne, dialogi i opisy - w niczym nie przytłaczające. Humor jest taki z rosyjską duszą w tle i stakanem wódki, dość rubaszny i nie zawsze najwyższych lotów. Autor, jak ten współczesny inżynier co ułamków dodawać nie potrafi i całkami radośnie na oślep wali talentu swego, pióra kulkowego, a może nawet klawiatury markowej nie żałuje: rozpisuje się ze wschodnią rozrzutnością, słów nie skąpi, porównań nie oszczędza, kropkami stronice obdziela szczodrze. Pragnie bawić, rozśmieszać, nie męcząc przy tym wcale. Czy mu się to jednak w pełni udaje? To już kwestia gustu.
Król Artur miał rycerzy Okrągłego Stołu. Car Groch ma podporucznika Iwaszowa. Za górami, za lasami, żyła sobie Baba Jaga. I miała lokatora - milicjanta...