Portret podwójny czy też raczej potrójny? A może wcale nie portret, tylko wielka panorama? Czytając „Pole magnetyczne” Ireny Grudzińskiej-Gross, nie sposób oprzeć się wrażeniu swoistego zwielokrotnienia, nakładania się na siebie pewnych motywów, tropów, sylwetek bohaterów. Już samo zamierzenie wydawać by się mogło karkołomne: opisać żywoty dwóch wielkich poetów, Czesława Miłosza i Josifa Brodskiego, ukazać ich biografie tak, by nawzajem się oświetlały, korespondowały ze sobą, w jakiś sposób szukały siebie w labiryncie środowisk emigracyjnych. Nie tylko poetów zresztą, w obu wypadkach można chyba mówić o swego rodzaju twórcach-instytucjach, których wkład we współczesną kulturę wybiega daleko poza granice literatury. W takiej sytuacji „portret podwójny” to zdecydowanie za mało, samo naszkicowanie dwóch oryginalnych sylwetek artystycznych, a nawet pokazanie ich rysów podobnych i skrajnie odmiennych nie wystarczy. Może właśnie dlatego „Pole magnetyczne” jest książką nietypową i to z kilku względów. Łatwiej przy tym chyba określić, czym ona nie jest niż czym w zasadzie jest. A nie jest z pewnością swego rodzaju „podwójną biografią” – życiorysy obu poetów autorka traktuje w sposób wysoce selektywny, zdecydowanie bardziej interesuje ją odkrycie pewnych dogodnych płaszczyzn porównania (pochodzenie, stosunek do dwóch imperiów: radzieckiego i amerykańskiego, zmagania poetów-emigrantów z językiem poetyckim, śmierć i pochówek) niż osobne i szczegółowe rozpatrywanie każdej biografii z osobna. Nie jest też „Pole magnetyczne” książką strcte naukową – obok pasji badaczki, która opracowuje gromadzone przez lata materiały dotyczące relacji Miłosz-Brodski, daje się w niej wyczuć pewien bardzo osobisty ton. W tym kontekście jest to w rzeczy samej „portret potrójny”, postać autorki jest tu bowiem bardzo widoczna, można chyba powiedzieć, że pomiędzy wiersze opowieści o dwóch twórcach Grudzińska-Gross wplata opowieść o samej sobie już od czasów studenckich spotykającej się z poetami, będącej naocznym świadkiem ich sukcesów, wreszcie bolejącej szczerze nad ich odejściem. Mimo pochwalnego charakteru znacznych partii książki, nie jest to jednak tylko panegiryk. Grudzińska-Gross stara się upamiętnić i niejako zrozumieć wszystko to, co w jakiś sposób wpłynęło na wykrystalizowanie się twórczości obu autorów, dlatego też starannie portretuje środowiska emigracyjne, zatrzymuje się nad więziami łączącymi Miłosza i Brodskiego z innymi laureatami Literackiej Nagrody Nobla, stara się oddać umysłowy klimat epoki, w której przyszło im obu przez tyle lat żyć i pracować. Wbrew zapowiedziom nie jest też bowiem „Pole magnetyczne” książką o przyjaźni, będąc czymś więcej i czymś mniej zarazem. Relacja Miłosz-Brodski, choć stanowi centralną oś refleksji, zatopiona zostaje w całym morzu kontekstów – politycznych, społecznych, literackich, które wzięte razem układają się w naprawdę wielki fresk czy też panoramę środowisk emigracyjnych. Z drugiej zaś strony, jeśli można mówić tu o przyjaźni, to o bardzo specyficznej, na co zwraca zresztą uwagę sama autorka: przyjaźni dotyczącej bardziej sfery twórczości i bycia uczestnikami „poetyckiego braterstwa” niż samej biografii i uczuć. Znowu jednak trzeba dodać: nie jest to książka (tylko) o literaturze i wizerunku twórcy. Utwory obu poetów – tak samo jak, w mniejszym stopniu, innych, związanych z nimi twórców – stanowią ważny kontekst dla rozważań autorki. W całej książce znaleźć można jednakże tylko jeden rozdział poświęcony liryce, a konkretniej zmaganiu się twórców z materią języka poetyckiego. Sama autorka zdaje się postrzegać własne dzieło w kategoriach pragmatycznych, kiedy pisze wprost o tym, że „Pole magnetyczne” stanowi jeden z etapów pracy upamiętniającej życie i twórczość dwóch wybitnych poetów (s. 250). A zatem nie tyle „portret podwójny”, co rodzaj kroniki? Jeśli tak, to bliskiej w swym duchu średniowiecznym „pieśniom o czynach” z ich tendencją do stawiania bohaterów na piedestałach, wynoszenia ich ponad zwykłych śmiertelników. Nawet wtedy bowiem, kiedy Grudzińska-Gross mówi o „ciemnych stronach”, o egoizmie Miłosza czy arogancji Brodskiego, zdaje się postrzegać je w pozytywnym świetle jako cechy, które pozwoliły im zachować indywidualność. I być może ten aspekt „Pola magnetycznego” jest poniekąd irytujący. Autorka, mówiąc metaforycznie, „nie rozmawia” ze swoimi bohaterami, stara się jedynie oddać im należny hołd, wypowiedzieć związaną z nimi prawdę, przede wszystkim zaś chce być jedną z tych, którzy stoją na straży pamięci o nich. Nawiązując do wątku, który pojawia się w jej książce, można powiedzieć, że ciągle stawia siebie w roli świadka obserwującego uroczystości i konferencje z udziałem obu poetów, nie włączając się w prowadzony przez nich dialog. Taka postawa jest, rzecz jasna, godna szacunku. Tym, co stanowi o największej wartości „Pola magnetycznego”, jest dążenie do ujrzenia w poecie najpierw człowieka, a dopiero potem jego tekstów. Stąd też zapewne osobisty ton wypowiedzi, wplatanie w rozmaite wątki własnych i cudzych wspomnień o Miłoszu i Brodskim, przytaczanie myśli, które mogłyby stanowić nieustanne memento, głos mówiący: „to także byli ludzie z krwi i kości, widzieliśmy ich pośród nas, słyszeliśmy ich śmiech, wiele im zupełnie po ludzku – nie zaś jako Naród czy społeczność Europejczyków – zawdzięczamy”. Być może w czasach Derridiańskiego „nie ma nic poza tekstem” takie podejście jest bardzo potrzebne. Może zanim spotkamy się z twórczością Miłosza czy Brodskiego na wszelkie sposoby przeanalizowaną, zdekonstruowaną i przenicowaną, warto przyjrzeć się propozycji Grudzińskiej-Gross? Chociaż bowiem trudno nie mieć do jej książki pewnych zastrzeżeń, spojrzenie na poetów, jakie prezentuje, ma w sobie coś z (naiwnego momentami) przekonania, że można o kimś znanym i przez lata obserwowanym powiedzieć jakąś obiektywną prawdę – przekonania coraz rzadziej współcześnie spotykanego.