Szwecja w ruinie
W powieści Mężczyzna, który gonił swój cień David Lagercrantz, kontynuując wątki zawiązane przez Stiega Larssona w trylogii „Millenium”, zdaje się wciąż szukać klucza do sukcesu książek szwedzkiego dziennikarza. I publikuje skrojony na miarę thriller, który wydaje się zarazem jedynie wstępem do naprawdę nieźle zapowiadającego się finału cyklu.
Lisbeth Salander jest w poważnych tarapatach. Zamiast zostać nagrodzoną za pomoc niewinnemu dziecku, którego historię poznaliśmy za sprawą powieści Co nas nie zabije, trafiła na kilka miesięcy do więzienia, bo już nie po raz pierwszy złamała prawo. Nie, żeby jej to przesadnie przeszkadzało - właściwie jest jej wszystko jedno, gdzie będzie przebywać, wystarczy, by mogła skupić się na rozwiązywaniu złożonych szarad naukowych. Tyle że więzienie opanowane jest przez stronników jednej z osadzonych - groźnej więźniarki, której zlecono zamordowanie pewnej kobiety. A, jak wiemy, Lisbeth nie potrafi biernie przyglądać się przemocy wobec słabszych.
Jakby tego było mało, jej dawny kurator, Holger Palmgren, znajduje trop, który może rzucić nowe światło na przeszłość dziewczyny. A pewien nierozważny ruch sprawia, że staje w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa.
Ujawnienie kolejnych szczegółów dotyczących piątego już tomu „Millenium” nie tylko nie jest konieczne - mogłoby nawet odebrać czytelnikom przyjemność płynącą z lektury powieści Davida Lagercrantza. Powieści, która - podobnie jak Co nas nie zabije - to przede wszystkim szyty na miarę thriller. Mężczyzna, który gonił swój cień jako powieść z dreszczykiem wypada chyba nawet lepiej niż bezpośrednia poprzedniczka - jest krótsza, lepsze jest więc w niej tempo wydarzeń, a napięcie autentycznie rośnie z każdą stronę. Lagercrantz to bez wątpienia sprawny rzemieślnik - wykorzystuje więc cały warsztat dostępny autorom thrillerów i tworzy powieść zgrabną, choć złożoną z elementów raczej nie nowych.
Tyle, że powieści Stiega Larssona nie były jedynie thrillerami. Pod powierzchnią wciągającej fabuły mogliśmy dostrzec najpoważniejsze problemy, z jakimi zmaga się współczesny świat. Przemoc wobec kobiet, post-prawda (wtedy jeszcze nienazwana), cyberbezpieczeństwo, wszechobecny populizm i rosnąca nietolerancja - Larsson bez wątpienia trafnie przewidział problemy, które w Szwecji dopiero nabrzmiewały, a z którymi obecnie zmaga się cały współczesny świat. Lagercrantz, podejmując je teraz, nie musi już być wizjonerem - musi po prostu umiejętnie wykorzystać w powieściach to, co widzi.
I autor stara to uczynić, wydaje się jednak, że wpada w pułapkę, próbując na stronach jednej, czterystustronicowej powieści dotknąć zbyt wielu problemów. Mamy tu i ataki hakerskie jako nowe sposoby prowadzenia wojny oraz największe zagrożenie dla rozwiniętych społeczeństw, i przemoc wobec kobiet - temat, który w „Millenium” stale powraca, a tu wpleciony jest naprawdę nieźle, mamy nietolerancję i - z drugiej strony - mocną krytykę ekstremistów islamskich. Jest też całkiem sporo o tym, do czego posunąć się mogą mniej lub bardziej szaleni naukowcy. Problemów tych jest nieco zbyt dużo jak na jedną powieść - za wiele, by któryś z nich wypadł naprawdę mocno. Najpewniej Lagercrantz pragnie ukazać, że Szwecja znów jest w ogniu (by nie powiedzieć politycznie - w ruinie) i obraz ten będzie jeszcze bardziej rozwinięty w kolejnej powieści z cyklu - ostatniej, jaką planuje napisać szwedzki dziennikarz i pisarz. W tym kontekście zakończenie powieści, choć właściwie będące typowym i raczej możliwym do przewidzenia cliffhangerem, okazuje się całkiem mocne i dobrze dobrane.
Kompletnie nietrafione jest za to polskie tłumaczenie tytułu. Oryginalny tytuł odnosi się do Lisbeth - postaci, którą fani serii chyba najbardziej kochają, postaci, która sprawiła, że „Millenium” jest tak oryginalne. Postaci, której chyba jeszcze w żadnej dotychczasowej powieści z cyklu nie było tak dużo. U Larssona genialna hakerka była ważna, pojawiała się w kluczowych momentach, ale pozostawała nieuchwytna, bardzo tajemnicza. U Lagercrantza to ona wysuwa się na plan pierwszy. Inna sprawa, czy wypada równie przekonująco, co w pierwszych powieściach z cyklu. W Mężczyźnie, który gonił swój cień Salander na przykład raz potrafi się opanować, by potem uderzyć we wrogów ze zdwojoną siłą, innym zaś razem atakuje jakby bez namysłu, zbyt spontanicznie, popadając w kolejne kłopoty. Bardzo silne skupienie się na jej przeszłości może już nieco męczyć - ten temat mógłby już zejść na plan dalszy, mogłyby też pojawić się tu wątki naprawdę nowe lub autentycznie znaczące. Wszystkich, którzy oczekiwali ostatecznego pojedynku Salander i jej demonicznej siostry również muszę rozczarować - tego spodziewać się możemy w tomie szóstym lub którymś z kolejnych, jeśli wydawca i spadkobiercy zdecydują się powierzyć kontynuowanie cyklu trzeciemu autorowi. Jest za to całkiem ciekawe wytłumaczenie genezy niezwykłego tatuażu na plecach Lisbeth.
Zupełnie blado natomiast wypada podstarzały nieco Kalle Blomkvist, komisarz Bublanski staje się postacią zupełnie epizodyczną i praktycznie nie wygłasza już swych quasi-filozoficznych kwestii, za które pokochało go wielu fanów serii. Głośno zapowiadane przez autora zamordowanie jednej z ważnych postaci nie jest tak wstrząsające i niespodziewane, jak można by oczekiwać. Widać, że Mężczyzna, który gonił swój cień, choć to całkiem niezła powieść i czyta się ją z przyjemnością, cierpi na literacki „syndrom średniaka”. Lagercrantz tworzy podwaliny pod finał cyklu, tymczasem jednak zadowala się półśrodkami, rozwiązaniami sprawdzonymi, ale w sumie dość przewidywalnymi. Tymczasem napięcie rośnie, dając duże nadzieje na naprawdę udany tom szósty. Pytanie, czy Lagercrantz oczekiwania miłośników serii spełni, nadal pozostaje więc otwarte.
Fabuła 500-stronicowej kontynuacji trylogii Stiega Larssona zaczyna się w trudnym dla Mikaela Blomkvista momencie. Czasopismo Millennium zmienia właściciela...
Każdy ma swoje mroczne tajemnice. Nie każdy potrafi je unieść. W Sztokholmie zostaje pobity na śmierć sędzia piłkarski. Zebrane dowody wskazują na...